Siostra mojej babci miała na imię Andzia i całe życie mieszkała w chałupce, którą zbudował dla niej narzeczony krótko przed ich ślubem. Był to rok 1924. Domek miał dwa piece. Jeden chlebowy – w izbie, a drugi, wielkości kufra Alladyna, tak zwany mięsny, ustawiono w kuchni. Był tam jeszcze taboret, wiadro na wodę czystą, miednica na wodę brudną oraz szafka duszna od rozszczelnionych słoików. Zapachy dżemów, marynat, peklowanej wołowiny zabrały całe wolne powietrze. Malutka kuchenka, malutki komin, tylko dym z komina pykał na całą wieś, jakby ktoś go rytmicznie wypuszczał z gigantycznej fajki. W tym drewnianym, coraz rzadziej bielonym domku czas działał sobie tylko znaną nowatorską metodą. Najpierw zabrał Andzi nienarodzone jeszcze dziecko, potem męża Antoniego, a jej samej wciąż nie chciał. ”Jak ty to robisz, że się nie starzejesz?”, pytały krewne i sąsiadki. ”Nie wiem”, odpowiadała wystraszona.
W końcu czas zaprzestał eksperymentu i którejś zimy zamienił Andziny gruby, czarny warkocz na cienki, bielutki sznureczek, którego nie zdołała spiąć nawet najdrobniejsza klamerka. Od tej pory mniej się bała życia, za to coraz bardziej śmierci. Wciąż dokładała węgla do pieca, nawet latem, gdy nad podwórzem paliło słońce. Dokładała i dokładała, a w domu było coraz zimniej. Jednak prawdziwego chłodu jeszcze wtedy nie znała! To miało dopiero nadejść. I nadeszło. – Zamieszkaj z nami – poprosiła młoda krewna z miasta. – Kiedy mnie tu dobrze – odpowiedziała Andzia. – Ma być sroga zima. Zabierzemy cię do nas, do bloków, a wiosną wrócisz. Nie będziesz musiała palić w piecu. Mamy kaloryfery.
Andzia zgodziła się. Spakowała rzeczy do malutkiej torby i pojechały. Pomieszkała z nami raptem trzy tygodnie. Na dworze klął mróz, szarpały się płatki śniegu, ulicami ciągnęły czołgi. Stan wojenny. W mieszkaniu panowała gorączka. Coraz lżejsze nosiła fartuszki nasza stara ciocia Andzia. Któregoś dnia budzimy się, a ona w podróżniczym rynsztunku, spakowana stoi w przedpokoju. – Kochani moi, wracam do siebie na wieś. – Ciociu, nie! Masz popsute piece, zamarzniesz… – Wracam. W domu musi być ciepło. – Dotknij kaloryfera. Wczoraj był chłodny, ale dziś parzy. – W domu, kochanie, musi być ciepło – powtórzyła. Ucałowała moją mamę i mnie, a potem wyszła. Okazało się, że ktoś z wioski przebił się do miasta z odsieczą. I zabrał ciocię do jej ciepłego domu z malutką kuchenką, z nieczynnym piecem.