Przez chwilę zastanawiałem się, czy można dzisiaj uprawiać pisarstwo w stylu Agathy Christie w skali 1:1 i zainteresować tym jeszcze widza. Jeden do jeden, bez cudzysłowu, ironii, prześmiewiska i grubej parodii. Ale potem, jak chwilę pomyślałem, to stwierdziłem, że sama Agatha uprawiała swoje własne kryminały niczym trójpolówkę, a człowiek jednak niemal zawsze był zainteresowany i zaskoczony. Mimo że Herkules Poirot albo panna Marple drążyli dość podobnie do celu, najpierw ujawniał się stuprocentowy podejrzany, potem zastępowany przez innych stuprocentowych podejrzanych, a na samym końcu dostawaliśmy kodę w postaci wykładu słynnego detektywa, ujawniającego zamiecione pod dywan tajemnice i psychologiczne gierki interesów. Czasem wydawało się to schematyczne albo nieco nierealne, ale jednak znacznie częściej było ciekawe, zaskakujące i satysfakcjonujące.
I tak jest i tym razem, mimo że Agatha Christie od czterdziestu lat w grobie i że zamiast sięgnąć na półkę z książkami, trzeba tym razem kupić bilet do kina. Na noże – tak nazywa się najnowszy film Riana Johnsona. Scenariusz mogłaby napisać Agatha Christie, choć w rzeczywistości napisał go sam reżyser. Styl i atmosfera pozwalają uznać tę historię za jej kolejny kryminał.
Oczywiście, trzeba było stosować kilka drobnych cudzysłowów oraz potraktować niektóre elementy prześmiewczo, żeby uwspółcześnić tradycyjny schemat. Ale też zupełnie podobnie robiła królowa kryminałów w swoich słynnych książkach. Sama postać belgijskiego detektywa była figurą pocieszną i przerysowaną, traktowaną z pewnym pobłażaniem i ironią, pomimo niezaprzeczalnych talentów. W filmie „Na noże” dostajemy więcej karykaturalnie pokazanych postaci. Choć przecież podobne typy występują w przyrodzie – wszyscy je czasem spotykamy. Film ten jest teatralny, mimo że czasem kręcony w plenerach (jest nawet jeden pościg samochodowy). Musi być teatralny, żeby zachować styl i ducha pierwowzorów. A jednak… satysfakcja.
Szacowna rodzina, z głową w postaci poczytnego pisarza kryminałów w podeszłym wieku – niejakiego Harlana Trumblera, milionera, który już wystarczająco zarobił na twórczości. Nie dba więc zanadto o spieniężanie swoich książek na scenariusze seriali (a Netflix już czeka za drzwiami z umową na grubą kasę) i lubuje się w drażnieniu swojej rodziny najróżniejszymi przewrotnymi gierkami powodującymi u nich wzrost ciśnienia. Żyjący w dostatku przedstawiciele owej rodziny uważają się za gwiazdy sezonu i zwycięzców życia, mimo że u podstaw wszystkich sukcesów leżą pieniądze nestora.
No i pewnego poranka, po swoich 85. urodzinach i burzliwym przyjęciu pełnym kłótni – nestor rodu zostaje znaleziony z poderżniętym gardłem. Potem sytuacja się zagęszcza.
Wstępuje na scenę Herkules Poirot… tfu! Wstępuje na scenę James Bond… Nie! Wróć! Daniel Craig wstępuje! Jako prywatny detektyw o (tu pastisz) francuskim nazwisku i przerysowanym akcencie z Teksasu. Najbardziej podejrzana jest… Hm. Najbardziej podejrzani są wszyscy. Ale wśród nich meksykańska/ urugwajska/ brazylijska pielęgniarka. To skąd pochodzi nie jest ani dla widza, ani dla rodziny jasne, ponieważ wszyscy, pomimo licznych deklaracji przyjaźni i serdeczności, mają ją głęboko gdzieś. Bo podziały klasowe są tu bardzo silnym tłem dla akcji.
Film ten nie tylko jest teatralny. Jest także literacki. W podtekstach i niuansach mamy także drobne opisy stosunku do literatury (bardzo różnego) postaci dramatu, no i w końcu sam autor kryminału staje się postacią z kryminalnej intrygi. Co nie jest – jak się okaże później – bez znaczenia.
Scenariusz jest precyzyjny jak cięcie chirurga, a zwroty akcji i suspensy są kompletnie niespodziewane (jak sama nazwa wskazuje) i występują w miejscach zakręconych – to jest ewidentnie najbardziej w stosunku do książek Agaty Christie ciekawa modernizacja. Kto zabił dowiadujemy się mniej więcej w jednej trzeciej filmu. Widz jest nieco skonfundowany – czyżby teraz następowało śledztwo jak w „Poruczniku Colombo”? Ze znanym zakończeniem, ale nieznaną ścieżką dojścia? Tak się dłuższy czas wydaje, ale potem…
Rian Johnson, niedawny reżyser Gwiezdnych Wojen uzyskuje w „Na noże” wspaniałą równowagę pomiędzy pastiszem a tonem serio, pomiędzy żonglowaniem kliszami a świeżym powiewem zaskoczenia. Zebrał w tym filmie taką plejadę gwiazd, że niemal nic nie mogło pójść nie tak. Kilka gwiazd dawno nieoglądanych – Dona Johnsona i Jamie Lee Curtis (notabene właśnie sobie przypomniałem, że widziałem jej debiutancką rólkę kelnerki w „Poruczniku Colombo”), oraz Toni Colette, Michaela Shannona, no i last but not least – Chrisa Evansa, przystojniaka znanego młodzieży jako Kapitan Ameryka. Wspaniale gra trudną rolę Ana de Armas, pozostali są oczywiście na koncertowym poziomie, ale jakoś strasznie wysilać się nie muszą. Dość łatwo gra się egocentryków i bufonów.
Nie można o „Na noże” powiedzieć, że to film wybitny. Z racji bycia kryminałem w stylu stuletniej Christie nie można go też nazwać nowatorskim. Jednak świetne dopracowanie każdego detalu, zakręcenie intrygi, ciekawe detale i nawiązania (liczne noże! a najbardziej ten ostatni – wielce symboliczny) pozwalają stwierdzić, że to jedna z najciekawszych, najbardziej twórczych ekranizacji Agaty Christie, według książki, której nigdy nie napisała. Przy okazji, zupełnie serio, jest z tego filmu niespodziewanie niezły moralitet, doprawdy.
Jeśli miałbym porównywać „Na noże” do jakiejś książki najsłynniejszej pisarki kryminałów, to byłoby to „Pięć małych świnek” – moja ulubiona i ewidentnie wybitna. To dobra rekomendacja dla teatralnego filmu pełnego aktorskich gwiazd. Polecam.
Zdjęcie: fotos z filmu, materiały prasowe