O tę książkę odbyło się pierwsze w polskim internecie literackie obrzucanie błotem. Albo i inną substancją. Obrzucali się pisarz Jacek Dehnel z jej autorem. Co prawda publiczne obrzucanie się substancjami odbywało się już wcześniej wśród polskich literatów – Ignacego Karpowicza i Kingę Dunin, ale było to obrzucanie się obyczajowe, nie na temat sztuki i kultury. Tym razem poszło o wartości wyższe. Przeczytałem najpierw zarzuty Jacka Dehnela, potem ciętą ripostę Szczepana Twardocha, a na samym końcu rzeczoną książkę.
Jeśli chodzi o sprawy osobistej sympatii, to przyznam szczerze, że bliżej mi do Jacka Dehnela niż do Szczepana Twardocha. Twardocha felietony na Onecie czytam namiętnie, bo świetnie pisze, ciętym, bardzo żywym językiem i bez specjalnych skrupułów. Niemniej drażni mnie on. Nie tyle swoimi poglądami, co swoją postawą. Deklaruje się jako nie-Polak, tylko Ślązak, z polskością niemający nic wspólnego. Jest to według mnie wielce wygodna postawa – pozwalająca z pozycji outsidera krytykować polskie wady i winy i nie przyjmować ich do siebie, pomimo że autor krytyki, o dziwo, urodził się w Polsce i językiem polskim w swych książkach operuje. Świetnie zresztą. Co złego, to nie my – mówi Twardoch i odcina się od szmalcowników, narodowej małostkowości, różnych historycznych polskich błędów i wypaczeń. Nawet od symbolicznych syren, które na Śląsku wyją co roku w dniu rozpoczęcia Powstania Warszawskiego , uznając je za obce i narzucone. Twardoch to kuszący prowokator, uwielbiający wsadzać kije w mrowiska i obserwować z lupą, jak to też mrówki się oburzają.
Sympatie do postaci to jedno, a krytyka literacka – zupełnie co innego. Po przeczytaniu książki uznaję, że zarzuty Dehnela do „Króla” są nie tyle chybione, co wręcz małostkowe. Może i po części słuszne, ale małostkowe. Dehnel zarzucał Twardochowi nietrzymanie się w powieści realiów historycznych – wyciągając, że w 1937 roku jakiś budynek nie mógł być miejscem akcji, bo akurat był w remoncie, a pewne wydarzenia zdarzyły się rok wcześniej czy rok później. Po drugie, zarzucał mu opisanie przesadnej separacji żydowskiej i polskiej społeczności, które były znacznie bardziej zglajszachtowane, zwłaszcza w biednych dzielnicach Warszawy. Po trzecie, zarzuca Twardochowi opisywanie znanych historycznych postaci w sposób niezgodny z ich wyglądem i zachowaniem – chodzi głównie o Pantaleona Karpińskiego, prawą rękę głównego kryminalnego króla dzielnic, niejakiego Taty Tasiemki. Po czwarte, ku mojej uciesze związanej z sympatiami personalnymi, atakuje Twardocha, że ten szarogęsi się w warszawskich realiach, kradnąc znawcom i opisywaczom Warszawy ich historyczną tożsamość – w kontekście deklarowanej śląskości i niepolskości Twardocha jest to nawet zarzut dość smaczny.
Zarzuty Jacka Dehnela są niestety marne. Jakże to zarzucać fikcji literackiej, że jest fikcją? Jakże to zarzucać używanie historycznych postaci? Toż każda niemal książka historyczna ich używa! Czy Sienkiewicz nie miał prawa opisywać Jana Kazimierza i księcia Radziwiłła, a Umberto Eco Benito Mussoliniego tak, jak mu się to zgrabnie widziało? Czy też Stanisław Lem nie mógł w Katarze użyć sobie do opowiadania Neapolu, a w Śledztwie Londynu takich, jakimi sobie je wyobraził, nigdy tam nawet nie będąc? Czy dla jakości powieści ma znaczenie, że u Lema w Londynie jeżdżą tramwaje i liczne amerykańskie samochody? Licentia poetica, proszę państwa, a spiritus pije, kto chce.
Książka Twardocha sprawia pewien podstawowy kłopot. Dość trudno ją zaklasyfikować. Jest to w zasadzie kryminał (ale o akcji niezbyt zawikłanej), powieść historyczna i obyczajowa jednocześnie, a przy tym political fiction. Jak na kryminał opis realiów historycznych jest po prostu niesamowicie rozbudowany, obejmuje sfery polityczne, społeczne, narodowościowe, detale warszawskiej architektury, urbanistyki, mody, rusznikarstwa i motoryzacji. Na tej ostatniej Twardoch zna się wybornie. Mogę to ocenić autorytatywnie, bo też się znam.
Przy tym wszystkim „Król” jest niejako nawiązaniem do warszawskiego „przedwojennego mitu”, tak jak nawiązaniem do powojennego warszawskiego mitu był „ Zły” Tyrmanda, a potem niezbyt dobry „Dobry” Łysiaka. Jest to tak pisane, jakby autor dosłownie żył w tamtych czasach. A zważywszy, że Twardoch to rocznik 1979, na kolana padam przed jego erudycją i umiejętnością opanowania wszystkich tych detali, do których trzeba było zebrać tak ogromny materiał, że tylko varsavianista Dehnel jest w stanie się do czegoś doczepić. Jestem amatorem w tej materii, ale w „Królu” nie wyczuwa się fałszu opisywanych realiów, cała książka niczym dobrze wybrany puzzle wpasowuje się gładko w dziesiątki obrazów, relacji, wspomnień, pamiętników i analiz, jakie zostały w człowieku po różnych lekturach czy filmach. Warszawa przedwojenna jest przecież światem opisanym w milionach książek i filmów. Czuć, że ten wielki bagaż został w tę książkę zapakowany. Czuć też ducha czasu. Innego niż nasz.
Moryc był ważną figurą w warszawskim oddziale Poalej Syjon- Lewicy, studiował prawo na Uniwersytecie imienia Józefa Piłsudskiego i należał do tych młodych ludzi z tamtych czasów, co to potrzebują sprawy, dla której mogą poświęcić życie, kiedy zaś ją znajdą, to po prostu poświęcają, kierując się przekonaniem, że tylko życie poświęcone czemuś odeń większemu jest warte przeżycia.
Nikt z nich nie chciał wtedy żyć życia dla życia samego. Tacy byli, wszyscy chcieli żyć dla czegoś większego, młodzi bundowcy, kominternowcy, fołkiści, oenerowcy, syjoniści, socjaliści, komuniści, endecy. Każdy chciał żyć dla czegoś. Na jakimś poziomie nawet mogli się za to szanować nawzajem, endek z bundowcem, komunista z syjonista, mogli uznawać jeśli nie swoje wartości, to jakość swoich charakterów.
Czy jest to wszystko rzeczywiste? Prawdziwe? Przynajmniej w tym samym stopniu, w jakim prawdziwe są reportaże Kapuścińskiego, którym wierzymy, pomimo iż raczej nie opisują świata w skali 1:1.
„Król” opisuje środowisko przedwojennej żydowskiej bandyterki, a więc rzeczy bardzo ciekawe – stosunki żydowsko-polskie, nastawienie społeczności do siebie, w sporej części także polityczne walki. Twardoch być może przedstawił je nieco po kowbojsku, lekko upraszczając i podbarwiając, jednak wydaje się, że oddał je z ducha wiernie. To znaczy oddał wiernie stosunki polsko-żydowskie, jeśli patrzeć od strony żydowskiej. W książce nie czuć fałszywych nut, ale czuć wyraźną sympatię autora do jednej ze stron – żydowskiej właśnie, rzecz zrozumiała, skoro cała książka jest skonstruowana z tej perspektywy. Bohaterowie jednak nie są w najmniejszym stopniu idealizowani, ani papierowi – są niejednoznaczni, żywi, wiele mają na sumieniu i właściwie każda występująca tu persona jest człowiekiem ze skazą.
Pod pewnym względem ta książka i jej żydowska pespektywa jest pewną emocjonalną łatwizną autora. Otóż gdyby nie druga wojna i holocaust nasze spojrzenie na dawne stosunki polsko-żydowskie byłoby znacznie mniej skomplikowane i bardziej obiektywne. Żylibyśmy nadal w jednym kraju, spierając się, mieszając, współpracując i kitwasząc, waląc pałkami i żeniąc, a spojrzenie na dawne stosunki narodowościowe byłoby łatwiejsze. Niestety, holocaust nastąpił, miliony polskich Żydów zostało zamordowanych w niemieckich obozach i na okupacyjnych ulicach. Żydzi są niewątpliwą największą i najbardziej tragiczną ofiarą II wojny. Jak wobec tego faktu mogą być oceniani przedwojenni rywale Żydów – Polacy? Z automatu stoją na pozycji bohatera negatywnego. Bo czy przedwojenni Żydzi i Polacy byli swoimi przyjaciółmi i braćmi? Może nominalnie, bo faktycznie były to dwa rywalizujące ze sobą narody w jednym kraju. Nie znam żadnego państwa, w którym żyją różne narody i nie ma między nimi żadnej rywalizacji. Takie coś nie istnieje. Nawet dawni Niemcy Zachodni rywalizują z dawnymi Ossis. Rywalizacja rzecz jasna nie oznacza braku współdziałania, inspiracji i obustronnej asymilacji. Ale rywalizacja to nie jest wieczna sielanka. Wieczna sielanka jest tylko wtedy, gdy nastąpi doskonałe zglajszachtowanie narodów, a to także nie istnieje. Zwłaszcza w narodzie żydowskim, który przetrwał tysiąclecia tylko za sprawą bardzo zamkniętego kultywowania własnej kultury i zwyczajów. Jak napisał „Wirtualny Sztetl”: Żydzi stanowili społeczność zamkniętą, wyodrębnioną wyznaniowo, językowo i obyczajowo.
Nie do końca jednak prawdziwe jest stwierdzenie z tylnej, reklamowej okładki „Króla”, że przedwojenni Żydzi i Polacy stanowili dwa zupełnie osobne światy. I nawet z treści książki to jasno wynika. Z większości relacji z epoki można wywnioskować, że duża część społeczeństwa poruszała się doskonale w obydwu tych „światach”, tylko klasowość, kastowość Polski przedwojennej, przypominająca kastowość Wielkiej Brytanii, nakładała na owe „światy” dodatkowy kaganiec, podbijający antagonizmy, różnicujący obywateli.Sprawy to strasznie skomplikowane i nie pozostaje nic innego niż czytać, czytać, czytać te książki i te wspomnienia. Może na emeryturze sformułuje się jakieś ostateczne wnioski.
Z każdym kolejnym akapitem wzmacniał się mój podziw dla Twardocha, który do tej książki musiał zrobić olbrzymi research. Detale knajp, kamienic, aut, rewolwerów, ubrań, klimaty nieistniejących dzielnic są oddane z wielkim talentem i smacznie, bystro. Nurkujemy w tej przedwojennej Warszawie i zanurzamy się bez reszty.
W powieść są wplecione sceny symboliczno-fantastyczne, z opisywanym licznie w kwaśnych krytykach tej książki bajkowym latającym kaszalotem. Ten zabieg, a także inne nierealistyczne zabiegi fabularne, które się w „Królu” pojawiają, tłumaczą się według mnie doskonale – to przecież spowiedź starca, któremu pamięć miesza się z wyobrażeniem, wspomnienia z marzeniami, a rzeczywistości płyną równolegle. Ten aspekt – niewiary bohatera we własną pamięć – jest rozegrany u Twardocha naprawdę po mistrzowsku. Tak sobie, niestety, właśnie wyobrażam własną starość, oby jak najpóźniejszą…
Bałem się zakończenia „Króla”. Bałem się, że cały ten skomplikowany i wypracowany anturaż obróci się w jakiś banał. Z każdą przewracaną pod koniec kartką spoglądałem z niepokojem na następną, bo pod koniec powieści ilość zbrodni niepokojąco rośnie. Ale autor mnie nie zawiódł – zakończenie jest wisienką na torcie, dzięki której ta powieść zyskuje fatalistyczny uniwersalizm. Może i także rymuje się z uczuciami, jakimi każdy z nas darzy po trochu miejsce, w którym żyje.
Jacek Dehnel w swej krytyce zauważa znaczny nadmiar penisów występujących w tej powieści w różnych kontekstach. Mnie to jakoś nie drażniło, uznałem to za przejaw niejakiej męskości tej powieści. Nie jest to książka maczystowska, tylko właśnie męska, w starym, dobrym męskim stylu, nieszczypiącym się i nie omijającym penisów, jeśli akurat zdarza im się wystąpić w akcji. Dehnel zauważył penisy, ale nie zauważył drobnego plagiatu, jakiego dopuścił się Twardoch w „Królu”. Ja zauważyłem:
– I niby dlaczego ja miałaby tobie pomagać? Czy mnie Kum pomógł kiedy? Albo ty?
-Będziemy ci winni.
-A jak ja sobie ten dług odbiorę, jak oni mnie zabiją?
-Nie zabiją. Nikt mu nie pomoże. Musi być coś czego chcesz. Czego ci potrzeba. Dam ci to.
(…)
– Jest coś czego ja chcę. Chcę, żeby Marysia mnie kochała. A Marysia mnie kochała, póki ja płaciła. A ja była głupia i chciała sprawdzić, czy ona kocha mnie, czy moje diengi. I ja sprawdziła, bo ja głupia. I się okazało, że nie mnie kocha, tylko diengi. Ja sprawdziła, to i wiem. A ja ją kocham. I ja by chciała, żeby mnie Marysia kochała. Możesz mi to dać panie Jakub? Masz to dla mnie?- zapytała”
No i z czego to plagiat? Z „Psów II” Pasikowskiego, oczywiście.
Bardzo rzadko sięgam po powieści, z małym wyjątkiem kryminałów. Obawiam się zawodu, straty czasu, który zostanie zmarnowany na pisarskie wymysły. Wolę już wtopić w prozę reportażową, historyczną albo biograficzną, przynajmniej dowiem się czegoś o życiu, nawet jeśli źle napisane. Tymczasem „Król” nie przynosi zawodu, jest żywy, sprawny i ciekawy, nawet jeśli gdzieś upraszcza. Nawet jeśli traktuje historię wybiórczo, wpisując się przy okazji w aktualną narrację o masowym polskim antysemityzmie. Jego prawda nie jest objawioną prawdą ogólną, bo takiej nie ma. Jest jedną z prawd, których było tyle, ile było pamięci i ile było kontaktów między ludźmi. Warto przeczytać i zastanawiać się nad tym.