Współczesna architektura w Polsce leży i kwiczy? Dworki polskie, przeplatane zamiennie klocem polskim i blaszakiem marki Biedronka, szczeliny zatkane banerami reklamowymi? Może i tak. Niektórzy tak twierdzą. Ale z pewnością nie cała architektura. Ta książka postawiła sobie za zadanie przekonać nas, że da się w wielu miejscach zachwycić współczesną architekturą. A współczesną, oznacza w ujęciu Filipa Springera – powojenną.
Księga zachwytów to zestaw ciekawych (ciekawych według autora – zauważę z leciutkim przekąsem) obiektów z całej Polski, opis architektury, która inspiruje, zaciekawia i ma coś w sobie. Porządny, cegłowaty almanach o stu dziewięciu budynkach ze wszystkich województw, a o każdym kilkustronowy esej z dobrym zdjęciem lub dwoma. Troszkę jest to typ przewodnika, troszkę zbiór felietonów krytycznych i objaśniających. Niekiedy okraszonych anegdotkami o architektach. Przelatujemy rzutem oka przez całą Polskę, choć jak sam napisał autor: Chcąc zachować przewodnikowy charakter publikacji, starałem się znaleźć ciekawe realizacje we wszystkich województwach. To okazało się najtrudniejsze, architektoniczna mapa Polski odsłania bowiem smutną prawdę o nierównomiernej modernizacji naszego kraju. (…) na uboczu pozostawały Warmia i Mazury, ziemia lubuska czy Podkarpacie – tutaj wybór był o wiele bardziej ograniczony. Należałoby zatem specjalnie docenić wysiłek autora, który przesiał przez sito liczne warszawskie realizacje, ale też wyszperał ciekawe współczesne budynki w mniejszych miejscowościach, takich jak Konin, Rakownia czy Kielce.
Bardzo dobra książka dla miłośników architektury, zwłaszcza modernistycznej, i tych. którzy lubią zwiedzać rzeczy nieoczywiste. Czyli dla mnie. Niestety, w kilku miejscach nie zgadzam się z zachwytami autora. A nawet protestuję. Ja protestuję!
Filip Springer wyrósł na najbardziej znanego krytyka architektury w Polsce, dzięki swoim książkom jest tak naprawdę znacznie bardziej znany, niż architekci, których dzieła opisuje. Jego Miedziankę. Historię znikania i Wannę z kolumnadą przeczytałem z uwielbieniem i ukontentowaniem. Niestety, albo zauważam dziś więcej, albo stałem się bardziej zgryźliwy – w Księdze zachwytów dostrzegam pewien nowy, niezbyt miły ton Springera. Ton mentorski. Nie jest to już kapuścińskie wycofanie reportera, nie jest to zaciekawienie zjawiskiem, socjologiczne szukanie genezy. To już wykłady prosto z katedry. Oczywiście autor jest prawdziwym specjalistą w swej dziedzinie, dziesięć razy większym niż ja, z wymienionych w Księdze zachwytów budynków nie widziałem na żywo nawet 20%. Jednak wcześniejsze, bardziej nieśmiałe wydanie autora jakoś bardziej mi pasowało.
Springer kocha modernizm. Ja go nie kocham (modernizmu, nie Springera), choć szanuję. Dlatego zauważam, że specjalista od czasu do czasu traci głowę dla swojego ulubionego konika i opieprzając jednych za przewiny, nie dostrzega tych przewin u swoich ulubieńców. Krytycznym obiektem w tej książce jest dla mnie akademik „Karolek” w Poznaniu autorstwa Front Architects. Autor nie szczędzi mu swoich zachwytów, docenia i chwali. Chwali za „zabawę kolorem”. Może powinienem najpierw pojechać obejrzeć ten budynek na żywo, a potem pisać kontrrecenzje, ale cóż – zrobię to przy najbliższej okazji. A na razie stwierdzę, że ów prosty, graniasty obiekt z pokolorowanymi międzyokniami na pierwszy rzut oka jest taką samą „zabawą kolorem” jak gierkowskie termomodernizowane osiedla z wielkiej płyty. Z pewnością bardziej funkcjonalny. Ale od zewnątrz – nie widać wielkiej różnicy. Czemu Filip Springer ów budynek chwali i umieszcza w swej Księdze, a bloki na Retkini nazywa „pastelozą” i potępia w czambuł? Nie rozumiem. A autor mi tego nie wyjaśnia.
Ten obiekt z almanachu Springera budzi moje największe zwątpienie. Jest takich kilka. Między innymi Collegium Novum w Poznaniu, projekt z lat 70. Sternala, Skupniewicza i Milewskiego. Moderna to moderna, ale żeby zaraz tak na kolanach?
Ja, na kolana padłszy, zaraz tyż prędko poszedłem.
Moje sprzeciwy budzą także te obiekty, które są przykładami negatywnymi w „Księdze zachwytów” i które autor krytykuje jako zachwytu niegodne. Może należałoby parę wymienić: Pałac Kultury (podzielam krytykę), dom mody Vitkac i stacje metra w Warszawie, wrocławski Sky Tower (krytyka uzasadniona), rzeszowska kładka nad rondem, Katowicka Strefa Kultury (ta ze Spodkiem i Muzeum Śląskim), dworzec tramwajowy zwany „Stajnią jednorożców” w Łodzi.
Otóż przynajmniej do dwóch z powyżej wymienionych mam stosunek osobisty i pozytywny. O Muzeum Śląskim, Spodku i Międzynarodowym Centrum Kongresowym pisało się przy okazji reportażu z Katowic-LINK. Wiem, że nie podoba się on niektórym moim kolegom architektom. Być może zarzucają temu miejscu to samo co Filip Springer – że jest to miejsce, do którego samorzutnie nie przyjdą na wypoczynek mieszkańcy, bo zbyt daleko położone od osiedli mieszkaniowych i zbyt wyobcowane, że skupia wszystkie atrakcje w jednym miejscu, zamiast rozrzucić je po Katowicach. Ja natomiast do wyżej wymienionego terenu mam stosunek euforyczny. Po prostu bardzo mi się tam podoba. Jak w mało którym miejscu w Polsce doznaję tam bardzo intensywnych i różnorodnych pozytywnych wrażeń w kontekście architektury. Katowiczanie nie będą przychodzić? Nie chcą, niech nie żrą. Ja łyknę za to jak pelikan. Obiecuję za każdą bytnością w Katowicach pospacerować w Strefie Kultury, żeby się nie marnowała. Dalekie widoki z grzbietu Centrum Kongresowego na Muzeum Śląskie i miasto, kontrast pomiędzy lubieżnie obłym Spodkiem a przyczajonym, ukrytym pod trawą potworem budynku JEMS Architektów, szczerzącym zęby i trójkąty. Ja tam mogę po prostu siedzieć i kontemplować albo czytać książki Springera na designerskich ławkach. Rzadko mi się to w naszym kraju trafia. Ostatnio właściwie tyko wśród gotyku, baroku albo renesansu. Tym bardziej doceniam, że współczesność też czasem daje radę.
Co do drugiego skrytykowanego przez autora obiektu – o, tu już osobista obraza! Bałuty i Chojny to naród spokojny, ale… Stajni Jednorożców jestem gotów bronić. Nie będę jej bronił szablą i mieczem, bo też mam wobec niej trochę wątpliwości. Nie jest to mój ukochany budynek w mieście. Ale Filip Springer opisuje ją w taki sposób, jakby nigdy nie oglądał tego, jak ta lokalizacja wyglądała wcześniej, zanim ów przystanek zbudowano. A to jest klucz do jego dzisiejszego istnienia. Jak to wcześniej wyglądało? Jak rozpierdzielnik. Wciśnięty między kamienicę a początek Piotrkowskiej dom handlowy Central, cofnięty od linii zabudowy za sprawą parkingu przed frontem. Stercząca niczym ząb pojedyncza kamienica na tle wieżowców Manhattanu – w założeniu inicjatorów jej oszczędzenia pełniła rolę „pomnika łódzkiej kamienicy”, ale im dłużej żyję, tym bardziej ten pomysł uważam za urbanistycznie kiepski. Naprzeciwko największa i nigdy (do dzisiaj) nie skończona inwestycja Łodzi, w postaci a to wygonu, a to wielkiej dziury (w zależności od chwilowej zmiany inwestora niedoszłego hotelu), tuż obok monstrualne ślepe ściany rozpoczynające Piotrkowską, a wszystko to przeoruje jak Armia Czerwona betonowa dwupasmówka alei Mickiewicza. No nie było to centrum miasta na miarę naszych marzeń…
Teraz dalej jest rozpierdzielnik. Ale się go już zupełnie nie zauważa. W samym środku stoi Stajnia Jednorożców, cała w bieli. Może i nieco przesadzona, nieco zbyt kolorowa i nie z takim talentem jak u Calatravy (z którego zrzyna) zaprojektowana. Ale dominuje nad całością i przez tę dominację działa bardzo pozytywnie – do niedawna nie było na czym oka zawieszać na skrzyżowaniu głównych osi miasta, a teraz jest. Bez niej było bezhołowie. Z nią jest koncentracja. Jest główny motyw. Springer: Po trzech latach w samym centrum miasta stanęła monstrualnych rozmiarów kolorowa wiata przystankowa, która nie pasuje tu absolutnie do niczego. W związku z tym w i tak już mocno rozwrzeszczanej zabudowie tej części miasta stara się po prostu krzyczeć najgłośniej, jak potrafi. „Rozwrzeszczanej”? Ona płakała rzewnymi łzami, proszę pana.
Z wymienionych w książce realizacji łódzkich nieco chybiony wydaje się artykuł dotyczący Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych (projektu naszego wykładowcy Bolesława Kardaszewskiego). Docenić ten ponadczasowy i lekki budynek, a nie zauważyć koszmarnego dysonansu, jaki stwarzają dobudowane do niego dwa nowe, bunkrowate skrzydła – to jest sztuka. Filipowi Springerowi się to udało, wymienia bez komentarza te nowe rozbudowy, nie oceniając ich ani słowem. Nie jest tak pobłażliwy w wypadku innych obiektów. Zapomniał?
Dom handlowy Vitkac w Warszawie, postawiony po wyburzeniu modernistycznego pawilonu „Chemii” to, wbrew opiniom autora (powodowanych chyba frustracją), nie przykład złej architektury, tylko przykład źle działającego prawa, źle działającego miasta i źle podejmowanych decyzji. Gdyby wszystkie powyższe rzeczy działały dobrze – Vitkac byłby przykładem bardzo dobrego wpisania się w otoczenie, starannego detalu, porządnej architektury, ale ktoś pozwolił, by Vitkac mógł łamać przepisy, że działka mogła zostać sprzedana, że „Chemia” projektu Bogusławskiego mogła zostać wyburzona. Kto? Nie wiadomo. Tekst o tym nie wspomina.
Księga Zachwytów jest w sumie bardzo fajnym wydawnictwem. Zainspirowała mnie do paru przyszłych wycieczek. Zainspirowała mnie do polemiki. No w ogóle – zadziało się po jej przeczytaniu, aż aparat zacząłem pakować do plecaka i kurtkę zakładać. Jest to kompendium wybrane i wybitnie autorskie. Jako kompleksowego opracowania o powojennej architekturze pewnie go traktować nie można, ale popularyzuje – że hej! Może niektórzy turyści odwiedzający Kraków za sprawą tej książki odwrócą oczy od Wawelu i spojrzą łaskawszym okiem przez fale rzeki Wisły na wrak hotelu Forum, od lat zamknięty, ale bardzo ciekawy (zdaje się, że jestem kombatantem – raz w życiu tam nocowałem). Może nawet skierują się do Rakowni (wiejska świetlica) czy Tarnowa nad Wisłą (drewniana kaplica), o czym by nawet nie pomyśleli bez książki Springera. Ja też.
Wśród obiektów wymienionych przez autora każdy znajdzie coś dla siebie. Różnorodność architektury powojennej jest po prostu gigantyczna, choć ograniczona do ciekawych rodzynków rozsianych po całym kraju i ukrytych wśród standardu. Trzeba uważnie patrzeć, żeby nie przeoczyć. Szperać, rozglądać się. Filip Springer na szczęście robi to za nas.