Maski włóż, biegiem marsz! I tak od jesieni do wiosny. Jak w wojsku. Tylko… ja nie jestem w wojsku – ja chcę po prostu sobie pobiegać. Wystarczy kilkaset metrów i wpadam w pierwszą chmurę atakującą mnie z domowego komina. Jej zapach przebija się nawet przez gęsty, węglowy filtr antysmogowej maski. Potem, za jakiś czas, w następną – ta ma jeszcze do tego niepokojąco żółto-brązowy kolor.
Ale to i tak nic. W końcu docieram do miejsca, które nazywam – zależnie od nastroju – zakrętem śmierci, krematorium lub wędzarnią. Tu gęstymi, ciężkimi kłębami dymi niemal każdy komin. Akurat w tym miejscu, niestety, wypada koniec mojej dwukilometrowej rozgrzewki. Dociągam paski mocujące maskę na twarzy i chwilę się rozciągam przed główną częścią treningu. Obok mnie przystaje starszy człowiek. W dłoni ma pobrzękującą butelkami siatkę i na pierwszy rzut oka wygląda na kogoś, dla kogo czyste powietrze jest chyba jednym z ostatnich życiowych priorytetów. Patrząc na niego, od razu widzę, jak wrzuca do pieca wszystko, co ma pod ręką – plastikowe butelki, stare krzesła, kalosze… Zła na cały świat i pół Ameryki witam się z nim i lekko zaczepnie rzucam: „niezłą truciznę mają tu państwo w powietrzu”. Ach, niech mi pani nic nie mówi – wzdycha – tu się nie da żyć… Wie pani, ja pieniędzy nie mam, ale palę tylko drewnem, tyle co tylko trochę węgielka na początku dorzucę, żeby rozpalić. Bo wie pani – nie można przecież ludzi truć… kończy z wyraźnym przejęciem i smutkiem w głosie. Robi mi się potwornie głupio przez to zupełnie kulą w płot trafione sądzenie po pozorach. Rozmawiamy potem jeszcze moment o tym, jak zimą drastycznie chudną worki z plastikami wystawiane do odbioru przez okolicznych mieszkańców. I powoli toniemy w żółto-burej, żrącej chmurze opadającej na nas z komina wieńczącego najokazalszy dom w okolicy – z elegancko odmalowaną fasadą, wypielęgnowanym ogrodem i wybrukowanym we wzorki podjazdem, na którym stoi drogi samochód.
Inny mój „ulubiony” przydrożny truciciel to kolejna majętnie wyglądająca posesja z małą, zawsze udekorowaną, a wieczorami jeszcze dodatkowo podświetloną kapliczką. Piąte – „nie zabijaj”, mruczę zwykle ze wściekłością, przebiegając obok niej. Tych bogatych przypadków nie rozumiem najbardziej.
Trochę poczytałam i już wiem, że w największym stopniu padam ofiarą czegoś o wyjątkowo mylącej z pozoru nazwie, czyli „niskiej emisji”. Niska emisja nie oznacza, że poziom emitowanych pyłów i gazów jest niski. Wręcz przeciwnie, jest bardzo wysoki, a „niskość” wynika z tego, że to emisja wydobywająca się na wysokości do 40 m – z domowych pieców grzewczych i kotłowni węglowych. Ludzie (najbliższym) ludziom zgotowali ten los. Ponad 90% zanieczyszczeń trafiających do atmosfery pochodzi z domów jednorodzinnych – potwierdza ów stan lektor w telewizyjnej reklamie rządowego proekologicznego programu.
Za chwilę słyszę także, że partnerem szczytu klimatycznego (odbywającego się w Katowicach, zwanych też polską stolicą węgla) jest polska elektrownia Bełchatów, a to już wysoka emisja w najbardziej dosłownym znaczeniu – lider w produkcji CO₂ w Europie i… wicemistrz świata. O uszy obija mi się także informacja, że Unia zamierza docelowo całkowicie wycofać węgiel z energetyki, a my… nie. I jeszcze, że w rządowych planach jest otwarcie kolejnej kopalni węgla i nowej elektrowni węglowej. Że farmy wiatrowe mają zostać wycięte w pień (dzięki czemu sformułowanie „walka z wiatrakami” nabiera zupełnie nowego sensu). Że sejm lekką ręką wyrzuca do kosza projekt ustawy wprowadzającej dotkliwe kary za wycinanie w autach filtrów cząstek stałych…
Tracę resztki nadziei i już wiem, że pewnie do końca (pracowicie skracanego przez smog) życia dzień „w sezonie” będę rozpoczynać od sprawdzenia, jakimi kolorami świecą mapy smogowe. Jak na zielono – jest dobrze, jak wchodzą w czerwienie, fiolety, brązy i czerń – będzie ciężko… oddychać.
A i tak korzystam ze źródeł, które właśnie nie koloryzują rzeczywistości i kategoryzują stężenia zgodnie z ich faktycznym zagrożeniem. Nie tak jak oficjalna polska skala jakości, wprowadzająca przy okazji nowy desygnat słowa „dostateczny”. Bo „dostateczny poziom jakości powietrza” ma w niej taką oto definicję: Jakość powietrza jest dostateczna – zanieczyszczenie powietrza stanowi zagrożenie dla zdrowia (…) oraz może mieć negatywne skutki zdrowotne. Należy rozważyć ograniczenie (skrócenie lub rozłożenie w czasie) aktywności na wolnym powietrzu, szczególnie jeśli ta aktywność wymaga długotrwałego lub wzmożonego wysiłku fizycznego. No bardzo dziękuję za cenne rady.
Mam naprawdę dobrą maskę, więc nie „rozważam ograniczenia”, a pakuję ją na twarz i staram się dodatkowo ustawić trening w „okienku smogowym” – czyli mniej więcej w środku dnia, kiedy rozwiały się bądź osiadły opary po nocnym grzaniu, a nie rozpoczęło się jeszcze to popołudniowo-wieczorne. „Zdrowe, wiejskie powietrze” – przypomina mi się pojęcie z zamierzchłego dzieciństwa.
Wyciągam z szuflady „W oparach absurdu” Słonimskiego i Tuwima – skuteczną odtrutkę na absurdy dnia codziennego. Ołówkiem dopisuję na samym końcu tekst z internetowego memu „Polska jest tak innowacyjna, że śmieci magazynujemy w chmurze”.