Dawno już żadna książka nie wstrząsnęła mną tak mocno. Może ja za wrażliwy jestem. Ten wstrząs był z rodzaju tych, kiedy nagle zdejmujesz ciemne okulary i oglądasz znany sobie świat w zupełnie innych barwach. Znane historie, skończone happy-endem, okazują się mieć drugie, bardziej ponure dno i kontynuację, która odwraca ich znaczenia. To o kapitalizmie jest, o historii łódzkiej fortuny fabrycznej i o tym, jak stara, dobrze znana zamierzchła przeszłość zmieniła się w naszą, dzisiejszą teraźniejszość. Po drodze zostały wykopsane normy moralne i społeczne, a cynizm został ustawiony na pomniku. Można już wszystko.
Historia mojego własnego miasta, tak krótka, a tak obfita, jest ogólnie znana. Nawet w książkach gimnazjalnych ją przedstawiają, z kolorowymi obrazkami. Historie korzystnych splotów ekonomicznych i politycznych, dogodnego położenia, niemieckich imigrantów (wśród nich moja prababcia), którzy przywieźli tu technologie włókiennicze i rozpoczęli czerpanie wielką chochlą ze sklepu koła fortuny. Napływ ludzi ze wsi, budowa fabryk, nagły skok kapitałów, rosnące fabryki i pałace. Jest nawet biblia tych czasów – nazywa się „Ziemia Obiecana”, Reymont napisał. Znacie? Troszkę podkoloryzowana, ale wiernie oddająca ducha.
Ta kipiąca i dynamiczna Łódź, najszybciej rozwijające się miasto w historii świata nowożytnego, pełna kominów zasnuwających dymami niebo, pełna blichtru i nuworyszowskiego dostatku, pełna głodowej biedy w dzielnicach robotniczych jest znana i opisana, można powiedzieć – sztampowa. W powszechnym mniemaniu trwa sobie do pierwszej wojny światowej, a potem jest już zaraz dwudziestolecie międzywojenne i „Kariera Nikodema Dyzmy”, Polska biedna, ale własna, swojska. Nawet sami swoi-ska.
Co się wtedy dzieje z dawnym łódzkim imperium fabrycznym – mało kto docieka, bo już zaraz wojna, okupacja i komuna, która upaństwawia cały przemysł, fabrykanci są be, robotnicy są cacy, kobiety na traktory, a ślusarze na ministrów przemysłu. Dalejże ze Związkiem Radzieckim jako siłą przewodnią globu!
Pierwsza wojna, w której straciły życie miliony Polaków, zostaje zapomniana, zakopana i uklepana, jako wojna „nie nasza”, wojna zaborców, i cóż tam nam ona, skoro wolna Polska powstała. Dwudziestolecie międzywojenne jest czasem albo potępienia (za komuny), albo czasem do gloryfikacji (przeciw komunie i jeszcze potem przez lata). Kto by tam się przejmował, co się wtedy z fabrykami Łodzi działo, skoro tu Dmowski, tu Piłsudski, tu Bezpartyjny Blok, tu Gabriel Narutowicz w Zachęcie, przewrót majowy, tu swój do swego po swoje, nie damy ani guzika, nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie ruszy nic, bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz! No i jeszcze – najcenniejszą rzeczą jest honor. Same emocje. Kto by się tam przejmował jakąś pojedynczą fabryką na łódzkim Widzewie.
A tutaj takie oto krótkie fakty. Właśnie trwa pierwsza wojna, Łódź pod niemiecką okupacją, rok 1917: Większe fabryki pracują jeszcze, choć z przerwami, na surowcu zarekwirowanym u pomniejszych fabrykantów. Natomiast w tych mniejszych fabrykach władze okupacyjne przystąpiły do demontażu maszyn. Dobre maszyny, wśród nich nawet i te najnowsze, wyprodukowane i zainstalowane w ostatnich latach przed wojną, wywozi się na złom do niemieckich hut. Podobno niemiecki przemysł zbrojeniowy cierpi na dotkliwy brak surowca, szczególnie stali i metali kolorowych.
Łódzkich przedsiębiorców nie można jednak posądzać o naiwność. Wiedzą, że z niemieckim przemysłem zbrojeniowym nie jest jeszcze tak źle. A gdyby nawet tak było, to rozsądek kazałby ustalić inną kolejność złomowania maszyn. Chyba połowa maszyn w fabrykach łódzkich ma za sobą 40- 50 lat ciężkiej pracy. Są przestarzałe i zużyte. Jeżeli nie segreguje się maszyn według ich wieku i stopnia zużycia, lecz bierze się wszystko jak idzie, to główny cel tego demontażu musiał być inny. Wiąże się to na pewno z faktem, że po klęskach poniesionych przez Niemców na froncie zachodnim i na morzu wynik wojny staje się coraz bardziej niepewny.(…)
Przemysłowcy i finansiści niemieccy patrzyli dalej w przyszłość, niż ich generałowie. Oni nie szukali laurów na polu chwały, lecz tylko zysków, doraźnych i przyszłych. Oczywiste, że byłoby dla nich korzystniej wojnę wygrać, ale przezorność kazała się zabezpieczyć na wypadek, gdyby wojna została przegrana. W gruncie rzeczy przecież nie zdobycze terytorialne były najważniejszym celem tej wojny. Te zdobycze miały ułatwić swobodną ekspansję przemysłu i kapitału niemieckiego. (…)
Okupacja Łodzi dawała możliwość „odprzemysłowienia” tego rejonu. Likwidowano w ten sposób konkurenta na ogromnych i chłonnych rynkach rosyjskich. Trzeba było tylko tę dewastację przeprowadzić dokładnie i gruntownie, tak, aby uruchamianie łódzkiego przemysłu przeciągnęło się na kilka lat powojennych. Na rynki raz utracone tak łatwo się nie wraca.
(…)
W obawie, że nie starczy już czasu na demontaż i wywiezienie całych maszyn, zmieniono metody dewastacji. Zaczęto rozbierać maszyny w ten sposób, żeby zniszczyć lub zarekwirować części decydujące o ich ponownym uruchomieniu.(…) Przede wszystkim zaś ogołocono fabryki z wszelkich obrabiarek: tokarni, frezarek, wiertarek itp. które mogłyby posłużyć do dorobienia brakujących części maszyn włókienniczych. Cała ta niszczycielska robota była przeprowadzana pod nadzorem niemieckich fachowców i monterów, została więc wykonana dokładnie tak, jak przewidywały rozkazy z Berlina.
Nie gorsi fachowcy i monterzy pracowali w widzewskiej fabryce. Kiedy przyszły ekipy niemieckich monterów w asyście oddziału wojska, zastali wszystkie maszyny dokładnie ogołocone z wszystkich części, które oni sami mieli wymontować i zniszczyć. Znaleźli niemal gołe korpusy maszyn, w których pozostawiono tylko te części, które Niemcy zostawiali i w innych fabrykach. Mogli je zniszczyć, ale to niewiele by dało, gdyż tego rodzaju braki były łatwe do uzupełnienia (…) Chodzili więc niemieccy oficerowie i mechanicy po salach fabrycznych, oglądając z podziwem tę precyzyjną robotę. „Das ist wunderbar” – powiedzieli na odchodne portierowi Wojtczakowi, który otwierał im bramę fabryczną.
Kto zdemontował te precyzyjne części Widzewskiej Manufaktury? Majstrowie (także rdzenni Niemcy!) i robotnicy oczywiście, ledwo żywi z głodu i masowych epidemii, które były w Łodzi powszechne w czasie wojny. Dlaczego części nie zostały odnalezione przez okupantów? Bo były ukryte w domach robotników, ich mieszkaniach i komórkach. W mieszkaniach tych samych robotników, którzy jeszcze kilka lat wcześniej byli ostrzeliwani przez konną policję, podczas krwawych protestów przeciwko wyzyskowi w tejże samej firmie. Jak to się stało, że teraz współpracowali ręka w rękę ze znienawidzonym fabrykantem, Oskarem Konem? Przekonał ich propagandą i przekupstwem. To był bardzo przekonujący człowiek.
Jak to się stało, że Oskar Kon nie tylko przewidywał zakończenie wojny, gromadząc w Szwajcarii zapasy materiału na powojenny start, ale też potrafił zdyskontować niemieckie rekwizycje na swoją korzyść, by zyskać na pierwszych kilka lat po wojnie wielki, gigantyczny handicap? Jak doprowadził do tego, że gdy inne wielkie zakłady padały jak muchy, ledwo przędły w erze wielkiego kryzysu, on zbudował potęgę Widzewskiej Manufaktury? Potęgę absolutną. W latach 30. fabryka ta nie miała na świecie (!!!) żadnego konkurenta, mogącego równać się z nią jakością i cenami. Jak w końcu uratował swe życie przed holokaustem?
Ta książka, „Recepta na Miliony” pisana przez Bolesława Lesmana przez dwadzieścia jeden lat, podczas których zbierał fakty i ślęczał w archiwach, daje odpowiedzi nie tylko na te pytania. Nie jest tylko biografią niezwykłego człowieka, Oskara Kona, urodzonego jako Oszer Kohn, króla Widzewa, którego dawny pałac jest dziś rektoratem Łódzkiej Szkoły Filmowej. Nie jest tylko analizą, jak się dochodzi do pieniędzy i władzy i co owa władza czyni z człowieka. Dla mnie ta książka jest przede wszystkim kroniką zmiany kapitalizmu, od jego postaci prostej, jaką wszyscy znamy z początkowej historii Łodzi – inwestycja, produkcja, zysk – do postaci kapitalizmu spekulacyjnego w wersji bankowej, kapitałowej i międzynarodowej. W której znacznie większe zyski daje sfera finansowania przemysłu, niż sama produkcja czegokolwiek. Ta książka to „Ziemia obiecana turbo”, tom drugi i przedostatni (ostatni pisze się na naszych oczach).
Czasy Reymonta i prześcigania konkurencji, bo się taniej zakontraktowało bawełnę, albo wcześniej wiedziało o zniesieniu ceł to w „Recepcie na miliony” już czasy przemijające. Minione wydają się nawet te, znane nam skądinąd czasy, gdy:
– Jest tak: Friedmann ma weksel Szapira z żyrem Glassa, rewindykator jest Barmsztajn… On daje dwadzieścia procent, franko loco towar jest u Lutmana, tylko ten towar jest zajęty przez Honigmanna z powodu weksel Reuberga. Za ten weksel Reuberga można dostać gwarancję od jego teścia Rozencwajga, tylko on jest przepisany na Rozencwajgową, a Rozencwajgowa jest chora…
– A co jej jest?
– Co by i nie było, to my dziedziczymy dwadzieścia procent, tylko Lutmann musi mieć pewność, że Honigmann go wypuści, oczywiście, jeżeli Rozencwajgowa jeszcze dziś się przeniesie na łono Abrahama, to Malwina Fajnsztajn nie ma nic przeciwko, tylko Lipszyc musi dostać pięćset dolarów…
Dzieje opisywane krok po kroku w „Recepcie na miliony” to już nie czasy drobnych interesów, tylko epoka wrogich przejęć pod auspicjami międzynarodowej finansjery, budowania monopoli z państwowym przyzwoleniem, historia bankowych konsorcjów, dla których zniszczyć fabrykę wraz z fabrykantem i dwunastoma tysiącami pracowników to tylko pozycja w tabelce. Niech rząd się martwi, jakie im tam wypłacać zasiłki. Jest to historia nie tylko kariery „od pucybuta do milionera”, jak u Reymonta, ale i jeszcze dalej – do pozycji, w której dawny pucybut zdolny jest obalać rządy.
Oskar Kon, uczeń szkoły talmudycznej i niedoszły rabin, poliglota, po swoich pierwszych mało udanych biznesach dostaje się pod skrzydła Giuseppe Tamfaniego i Juliusza Kunitzera jako pracownik działu sprzedaży jednej z największych łódzkich fabryk. Korzystając ze szczęśliwych splotów losu, swojej intuicji handlowej, zasobów i znajomości swojego ojca, niedługo staje się członkiem zarządu Widzewskiej Manufaktury. Pierwsza wojna światowa pozwala mu uniezależnić się od współwłaściciela fabryki Tamfaniego, zmuszonego do wyjazdu z Polski. Kon po mistrzowsku buduje krok po kroku potęgę Wi-My, i swoją fortunę, najprawdopodobniej największą w międzywojniu. Bolesław Lesman analizuje jego działania, ujawnia sposoby i sposobiki na legalne, półlegalne i nielegalne interesy, a wszystko to na tle nagle zbiedniałej po wojnie Łodzi, sytuacji robotników, szerokiego tła ekonomicznego i socjalnego, rewolt społecznych, krwawo tłumionych przez carską, niemiecką, a potem polską policję.
Dawny młody kandydat rabinacki lawiruje zręcznie, wyprzedzając konkurentów nie o krok, ale o dwa kroki, buduje, rozwija, modernizuje, ale też korumpuje tych i owych. Wzorem Henry’ego Forda (którego odwiedził) buduje siatkę szpiegów i donosicieli wśród swoich pracowników, zdolną sterować nastrojami tłumów. W latach dwudziestych jest tak potężnym przedsiębiorcą, że rząd nie jest w stanie wyegzekwować od niego żadnych podatków, pomimo że Wi-Ma jest najbardziej rentowną fabryką w kraju. Kon grozi po prostu zamknięciem zakładów, które zatrudniają jedną czwartą, a żywią połowę Łodzi. To ten przypadek z anegdoty: jeżeli pożyczysz od banku sto tysięcy i nie oddasz – to masz problem. Jeżeli pożyczysz sto milionów i nie oddasz – to bank ma problem.
Dowiadujemy się sporo smacznych rzeczy o postaciach ukrytych za kulisami historii Łodzi, o których mało się pamięta – baronie Giuseppe Tamfanim, zięciu fabrykanta Heinzla i współtwórcy łódzkich tramwajów, o tym, co ciekawego robił, zanim się tutaj pojawił jako uosobienie Banco Comerciale Italiana. O tym Tamfanim wspomina ballada:
W mieście Łodzi rozchodzi się nowina,
Była to sobota, coś piąta godzina,
Powracał do domu starym zwyczajem,
Kunitzer, Tamfani jadąc tramwajem.
Tam na przystanku przy Nawrot ulicy
Kunitzer żegnał swych towarzyszy –
„Żegnajcie mu też pałacu i nieba błękicie
Bo dzisiaj, łotrze kończysz swe życie!”
Z tyłu na platformie, dwaj bojowcy stali
I każdy pojedynczo z brauninga wali.
„Lud cię prosił daremnie, prosił ze łzami,
A tyś mu się łotrze, odpłacał kozakami,
Z pracy, z warsztatu, na łeb wyrzucałeś.
Za długoletnią pracę tak się wywdzięczałeś.
Kończysz dziś swe życie – masz więc pozdrowienia
Od twych robotników wpakowanych do więzienia”
Na Promenadzie, pod pałacu murem,
Stanął tłum ludzi długim sznurem,
A każdy po cichu swe usta otwiera –
Już diabli wzięli nareszcie Kunitzera”
(ballada podwórkowa napisana po zabójstwie Juliusza Kunitzera)
O Tamfanim, o bankierze fabrykantów Goldfederze, o późniejszych państwowych syndykach masy upadłościowej Widzewskiej Manufaktury, z których jeden był szwagrem marszałka Śmigłego-Rydza (sami swoi, znowu sami swoi), ale też o cesarzu finansowych wpływów Williamie Harrimanie. Co, nie słyszeliście nigdy o Williamie Harrimanie?
Ja też nie słyszałem. A przecież był to facet, który o mały włos nie dostał pięćdziesięcioletniego (!!!) monopolu na dostawę prądu do wszystkich polskich miast! Od niego zależałby polski przemysł, kolejnictwo i górnictwo, boż lata trzydzieste to już przecież nie maszyny parowe, tylko silniki elektryczne. Te plany zostały przedwcześnie ujawnione i zahamowane, ale Harriman został właścicielem „z tylnego siedzenia” większej części hut i kopalni na polskim Śląsku, między innymi słynnego Giesche. W latach trzydziestych zagiął też parol na najbardziej dochodową firmę produkcyjną w Polsce, czyli Widzewską Manufakturę Oskara Kona. Od tej pory zaczęły się kłopoty fabryki i gry na doprowadzenie do upadku największego łódzkiego zakładu, żeby go wrogo przejąć, za zgodą polskiego rządu.
Nie myślcie, że żałuję Oskara Kona albo że traktuję go jako bohatera pozytywnego tej sytuacji. Oni byli de facto siebie warci. Ostatnie stulecie dało dowody, że pełna bezwzględność i odrzucenie wszelkiej moralności daje najlepsze rezultaty w obracaniu wielkim kapitałem. Do spektrum działań należało także koszenie konkurencji wszelkimi legalnymi i nielegalnymi metodami. Niespodziewanie fundusze Williama Harrimana zostały po cichutku wycofane z Polski. Stało się to w 1933 roku. Mówi wam coś ta data?
(…) nowe i wspanialsze niż dotąd perspektywy otworzyły się po dojściu do władzy Hitlera i jego partii. Niemiecki przemysł ciężki i zbrojeniowy otrzymał zamówienia, którym nie byłby w stanie podołać bez wydatnej pomocy kapitału amerykańskiego. Już w 1933 roku zawarto pierwsze tajne porozumienia między kapitałem amerykańskim a niemieckim, ustalające zasady przyszłej współpracy. Harrimana Polska przestała interesować. To był zresztą jeden z warunków postawionych przez niemieckich kontrahentów, a od nich mógł się spodziewać znacznie większych zysków niż z Polski.
W 1936 roku, kiedy dla fabrykantów broni było już oczywiste, że musi dojść do drugiej wojny światowej, a w wojnie tej Stany Zjednoczone mogą wystąpić w roli przeciwnika Trzeciej Rzeszy, zawarty został specjalny układ między koncernami amerykańskimi i niemieckimi. Układ ten miał zabezpieczyć dalszą współpracę na wypadek, gdyby doszło do działań wojennych pomiędzy obu państwami.
W tym celu utworzono Bank Rozrachunków Międzynarodowych w Bazylei, który – jak już dziś wiadomo – doskonale spełnił swoją rolę. Amerykański General Motors otrzymywał regularnie 50% zysku od każdego samochodu i czołgu wyprodukowanego przez firmę Adam Opel A.G. [ błąd – Adam Opel produkował dla Wehrmachtu tylko ciężarówki. Przypis mój] na potrzeby armii hitlerowskiej. Każdy pocisk wystrzelony przeciwko żołnierzom polskim, francuskim, radzieckim, a potem także amerykańskim, niósł w sobie prowizję dla koncernów amerykańskich. (…) Surowce i materiały strategiczne – nikiel, magnez, chrom, kadm i aluminium płynęły drogą przez kraje neutralne. IG Farben mógł produkować kauczuk syntetyczny dzięki dokumentacji dostarczonej przez firmy amerykańskie. [więcej o IG Farben w moim wpisie na blogu – LINK] (…)
Układ ten sankcjonował także zawarte wcześniej porozumienia, dotyczące podziału rynków i strefy wpływów. Cała niemal Europa, a w tym także i Polska, przypadły Niemcom. Harriman, podobnie jak inni kapitaliści amerykańscy, którym przemysł niemiecki zapewniał poważne udziały w zyskach, uzależniając się od ich kredytów i surowców, rezygnował ze swoich interesów w Polsce.
M.in. Harriman zobowiązał się przekazać Niemcom, w dogodnym dla nich momencie, wszystkie swoje udziały w przedsiębiorstwach znajdujących się na terenie Polski. W ich skład wchodziły takie giganty jak Wspólnota Interesów, do której należała Katowcka Sp. Akc. Dla Górnictwa i Hutnictwa, huty „Królewska” i „Laura”, huta „Silesia”, huta „Batory” i kilka innych obiektów, oraz Sp. Akc. Giesche, władająca prawie wszystkimi ważniejszymi hutami i kopalniami cynku. Jak wiemy, ten dogodny moment do przejęcia przedsiębiorstwa nastąpił we wrześniu 1939 roku.
Zrozumiałe jest, że treść tego układu stanowiła ścisłą tajemnicę. Publicznie została ona ujawniona po raz pierwszy przez byłego ministra finansów Trzeciej Rzeszy, Hjalmara Schachta, w trakcie jego zeznań przed Trybunałem Norymberskim. W rokowaniach, które doprowadziły do zawarcia układu, przewodniczył on stronie niemieckiej. (…) Dużo wysiłków i starań dołożyli kontrahenci amerykańscy, aby ich niemieccy wspólnicy zbyt dotkliwie nie odczuli wyroków sądów alianckich i by te zeznania Schachta nie nabrały przykrego rozgłosu.
Czołowy polityk Polski sanacyjnej, minister spraw zagranicznych – płk Józef Beck, aż do wybuchu wojny i długo jeszcze potem nie podejrzewał, że istnieje tego rodzaju porozumienie. Amerykański poseł w Warszawie, p. Stetson mógł śmiało wprowadzić w błąd premiera Świtalskiego, informując go, że firma Harrimana „to firma najzupełniej amerykańska i tam wpływy kapitałów niemieckich nie istnieją”. Miał pewność, że nikt jego kłamstwa nie zdemaskuje.
Oskar Kon był lepiej poinformowany niż ministrowie i premierzy polscy. Wszystkie kroki Harrimana w Europie, a szczególnie jego pertraktacje w Polsce i Niemczech były pilnie śledzone przez jego wspólników z British Overseas Bank. Oni też chcieli robić interesy w Polsce, chociaż nie przejawiali tak drapieżnych apetytów jak ich amerykański konkurent.
To całkiem jasne, że nie znaliście Harrimana, bo jego działalność w Europie Środkowej nie doczekała się szczegółowych opracowań. Na rynku angielskojęzycznym znalazłem tylko książki pisane przez niego albo pod niego (biografia autoryzowana), a miał o czym pisać, bo był w 1941 roku specjalnym wysłannikiem prezydenta USA do Wielkiej Brytanii i ZSSR, koordynując przepływ pomocy militarnej dla tych państw. Można więc powiedzieć, że obsługiwał od „a” do „z” wszystkie strony europejskiego konfliktu.
To wszystko historie o których rzadko się pisze, niewiele ich analizuje. Historie zapomniane, a według mnie bardzo istotne. Można je rzutować na nasz dzisiejszy świat, w sporej części opanowany przez ponadnarodowe molochy korporacji, nieliczące się z niczym oprócz zysku i zdolne obalać rządy. Oskar Kon niewątpliwie wyczuł sprzyjające im wiatry już w międzywojennej Polsce, a może i jeszcze wcześniej, w czasie pierwszej wojny, kiedy ważyły się losy kraju i ważyły się losy Widzewskiej Manufaktury.
Ta historia dotyka mnie osobiście, jako łodzianina, który czytał „Ziemię Obiecaną”, który wychodzi za róg i spotyka pałacyk Oskara Kona, a z okien Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej ogląda przędzalnie i tkalnie dawnej Wi-My, dzisiaj nieruchome i zdechłe. Powinniśmy pamiętać, że były, najpotężniejsze w Europie, i powinniśmy pamiętać, skąd się wzięły i jak zginęły. Nikła nadzieja, że wyciągniemy jakieś wnioski na przyszłość. Ale może?
Tekst i zdjęcie – Marcin „Fabrykant” Andrzejewski