Ostatnio dopadł mnie syndrom niekończenia książek. Zaczynam i grzęznę. Brak koncentracji? Rozleniwienie? Uwiąd? Być może. Jednak ogarnijmy się – ponad poziomy wylatujmy, z żywymi naprzód idźmy, dalej z posad bryłę świata! Kończę zatem te książki, recenzuję pokrótce i wstydu własnego oszczędzam.
Skala jak zwykle sześciogwiazdkowa:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma.
Helen Russell Atlas Szczęścia ****
Jakoś – nie porwała mnie do końca ta wesoła książeczka. To opis setki sposobów z całego świata na to, jak być szczęśliwym. Podzielony na rozdziały opisujące poszczególne nacje i ich metody. Wiele narodów wypracowało specjalne słowa na te przynoszące szczęście działania. Sporo jest ciekawych, np. fiński, który polega na zamknięciu się samotnie w domu, rozebraniu do bielizny i piciu alkoholu. Nazywa się to po fińsku – kalsarikännit. Też bym się zamknął w domu, rozebrał i pił, ale coś mi się wydaje, że ten kalsarikännit to się w naszej części świata nazywa alkoholizm. Dlatego się boję. Ten przykład, a także nieliczne inne dowodzą, że krajobraz kulturowy zmienia się za każdą granicą i różna historia kształtowała narody i ich sposoby myślenia. Przeważająca jednak większość haseł Atlasu Szczęścia dowodzi jednak czegoś zupełnie przeciwnego – ludzie mają ze sobą dużo wspólnego, niezależnie od tego, gdzie mieszkają. Żeby osiągnąć szczęście, należy otaczać się przyjaciółmi, okazywać uczucia, spoglądać uważnie na świat i jeść dobre rzeczy – do tego się sprowadzają owe rady.
Polska jest reprezentowana przez zwrot jakoś to będzie. Jak wiemy: Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele… Niestety, z przykrością stwierdzam – nie mogę jakoś przekonać się do tych polskich poglądów. Na ogół za bardzo się przejmuję. Chyba jestem Szwajcarem.
Paweł Spodenkiewicz Piasek z Atlantydy. Rozmowy z Jerzym Grohmanem *****
To jest wymarzona książka dla mnie. Nie wiem, czy dla was, ale ja czytałem ją z niesamowitą przyjemnością i zaciekawieniem. Troszkę jakbyśmy usiedli z bohaterami Ziemi Obiecanej Reymonta i zapytali – a jak tam się wam żyło? Co prawda rzecz dotyczy czasów przedwojennych zaledwie, ale stosunki społeczne w Polsce nie zmieniły się aż tak bardzo od XIX wieku aż do 1945 roku, żeby robiło to różnicę. Dopiero potem.
Oto mamy i najmłodsze dziecko łódzkich fabrykantów – Jerzego Grohmana, którego z powodzeniem można nazwać świadkiem nieistniejącej epoki (żył 95 lat, urodzony w 1922 roku). Paweł Spodenkiewicz, historyk, bądź co bądź znawca tamtych realiów, wie, o co pytać. Prowadzenie tego dialogu idzie mu jak po maśle – drąży, wypytuje o uczucia osobiste, precyzuje detale. Co za czasy! Co za obyczaje
– Do jakich szkół pan chodził?
– Wpierw byłem uczony w domu. Moja domowa wychowawczyni była nauczycielką, została zaangażowana w momencie mojego urodzenia i była ze mną aż do swojej śmierci w 1978 roku, z jedyną przerwą na okres okupacji w Krakowie i mój powojenny pobyt w Wałbrzychu, kiedy była z moją matką. Dzięki niej ominąłem szkołę powszechną i zdałem od razu do gimnazjum Zimowskiego.
(…)
– Ojciec nie naciskał, żeby pan czytał po niemiecku?
– Nie, celowo uczono mnie języka francuskiego zamiast niemieckiego, w ramach spolszczania. Ojciec zażyczył sobie też, żebym uczył się łaciny i greki, tak jak on.
(…)
– Dlaczego wszyscy panowie byliście posyłanie do Zimowskiego? Przecież było świetne Gimnazjum Niemieckie i nie mniej dobre Zgromadzenie Kupców…
– Po pierwszej wojnie światowej wszyscy stawiali sobie za punkt honoru wychowywać dzieci po polsku, więc nie chcieli oddawać dzieci do Gimnazjum Niemieckiego. Do Kupców nie posyłano, gdyż poziom tej szkoły nie cieszył się najlepszą opinią w naszym środowisku. Scheiblerowie, Eisert, Kindermannowie, wszyscy byli u Zimowskiego. To było gimnazjum w jakimś sensie elitarne.
W książce jest mnóstwo smacznych historii różnych zderzeń, bo życie Jerzego Grohmana biegło wśród historycznego bigosu.
– Grohmanowie posiadali jakiś majątek w Rosji?
– Mieli swoje oddziały, fabrykę i składy. Gdy w Polsce utworzono Królestwo Regencyjne, mój ojciec został przez braci wysłany przez Szwecję do Rosji, żeby zaopiekował się naszym mieniem. Wylądował w Moskwie i zatrzymał się u przyjaciół mojej rodziny, państwa Morozow. (…) Wybuchła rewolucja i Morozow mówi do ojca: „Nie ma co czekać, trzeba stąd wyjeżdżać. Dyrektorem CzeKa jest Feliks Dzierżyński. Może byś do niego poszedł, bo on jest Polakiem”. Ojciec na to: „Jakiegoś Feliksa Dzierżyńskiego znałem, ale czy to ten?”
– Skąd mógł znać Dzierżyńskiego?
– W czasie rewolucji 1905 roku, po zabiciu Juliusza Kunitzera, wszyscy stryjowie wyjechali z Łodzi. Został tylko mój ojciec, jako kawaler i człowiek bezdzietny, ale fabryka stała. Pewnego dnia przyszła delegacja robotnicza i zapytała, czy by nie mogli podjąć rozmów w sprawie uposażeń, żeby fabryka ruszyła. Dogadali się i nasza firma jako pierwsza wznowiła produkcję w Łodzi, inni fabrykanci mieli o to do nas trochę pretensji. Doradca tych robotników, żegnając się z ojcem, podziękował za życzliwe podejście i powiedział: „Może kiedyś będę miał okazję zrewanżować się”. To był Feliks Dzierżyński.
(…)
I jeszcze taki cytat:
– Jak by pan określił charakter przedwojennej Łodzi?
– To była dziwna, odrębna kraina, mająca niewiele wspólnego z resztą Polski i z tego powodu niezbyt lubiana. Kiedyś powiedziałem dla telewizji niemieckiej, że w Łodzi przed wojną było to, co teraz dzieje się w Unii Europejskiej. To był zlepek różnych narodowości, religii i obyczajów, tu mieszkali Niemcy, Polacy, Rosjanie, Żydzi, Ormianie i sprawy narodowościowe nie odgrywały wielkiej roli, poza konfliktami na tle rywalizacji gospodarczej.
– Łodzianin był po prostu lodzermenschem…
– Na początku lat pięćdziesiątych miałem kapitalną rozmowę z panem Ludwikiem Radke, przedwojennym prokurentem w naszych zakładach, która świetnie ilustruje mentalność łodzian. Pan Radke użalał się, że z powodu podpisania volkslisty robią mu ciągle jakieś kłopoty. „Urodziłem się w Łodzi jako obywatel rosyjski” – opowiadał. „Ja i moi rodzice mówiliśmy równie dobrze po niemiecku, jak po polsku i rosyjsku. Po pierwszej wojnie światowej Rosjanie odeszli i powstało państwo polskie. Czy z tego względu, że miałem obywatelstwo rosyjskie, powinienem opuścić Łódź i udać się do Rosji? Zawsze czułem się łodzianinem, przyjąłem więc obywatelstwo polskie i pozostałem w moim rodzinnym mieście. Potem wybuchła druga wojna światowa i do Łodzi wkroczyli Niemcy. Zostałem na miejscu, bo nie widziałem powodu, żeby wyjeżdżać do Generalnej Guberni. Kiedy losy wojny odwróciły się i Niemcy uciekali z Łodzi, zostałem, bo nie czułem się Niemcem, tylko łodzianinem. Dlaczego miałbym stąd wyjeżdżać, jeśli nie uczyniłem nikomu najmniejszej krzywdy?” – pytał pan Radke.
Piasek z Atlantydy, ów wywiad płynący miękko i swobodnie to kopalnia tego typu historii i stosunków. Opis czasów, wcale niedawnych, które zniknęły z powierzchni ziemi i śladu po nich nie ma. W pewien sposób, oprócz dziejów łódzkiej rodziny fabrykanckiej otrzymujemy między wierszami postać Jerzego Grohmana, człowieka z innej niż dzisiejsza gliny. Jak wielu spośród swojego środowiska oglądał szczyt, upadek i zupełne unicestwienie zarówno swojej warstwy społecznej, jak i własnego majątku. Godne podziwu jest to, z jak stoickim spokojem można takie rzeczy traktować.
Krzysztof Stefański Narodziny miasta *****
Czy ja już, w kontekście Łodzi, cytowałem Dire Straits? Cytowałem? No to jeszcze zacytuję. Chyba żadne inne polskie miasto nie jest tak blisko słów tej piosenki. Tak bardzo amerykańskie (no, jest jeszcze parę, ale mniejszych).
A long time ago came a man on a track
Walking thirty miles with a sack on his back
And he put down his load where he thought it was the best
Made a home in the wilderness
He built a cabin and a winter store
And he ploughed up the ground by the cold lake shore
And the other travellers came walking down the track
And they never went further, no, they never went back
Then came the churches, then came the schools
Then came the lawyers, then came the rules
Then came the trains and the trucks with their load
And the dirty old track was the Telegraph Road
Wgłębienie się w detale historii własnego miasta podczas czytania tej książki bardzo mnie zainspirowało. Napisałem nawet szydercze wspomnienia z jego powstawania – LINK Bo też oglądana pod lupą historia Łodzi to jest między innymi historia błędów i pomyłek oraz przerostu formy nad treścią. Zwłaszcza, gdy na początku się te szerokie plany władz nie chciały spełniać zgodnie z przewidywaniami.
Książka profesora Krzysztofa Stefańskiego (ciężko mi nie nazywać go profesorem, bo to i mój profesor) skupia się na architekturze, urbanistyce i planowaniu przestrzennym Łodzi, rzeczach, którymi próbowano mnie zainteresować podczas studiów, co nie udało się za bardzo, ale raczej z mojej winy. Być może do Łodzi trzeba dojrzeć. Nawet na pewno. Niektórzy, na oko bardzo dorośli, nie lubią Łodzi, traktując ją jako zapyziałe i zrujnowane siedlisko meneli (czym też jest poniekąd), nie zważając zupełnie na jej wyjątkową historię i strukturę. Ja już ten etap mam za sobą, na szczęście. Narodziny miasta bardzo pomagają to wszystko zrozumieć, choć może zbyt mało nacisku położono w nich na stosunki społeczne i życie codzienne mieszkańców. Tego mi trochę w owym opus magnum brakuje, w efekcie miejscami wywód staje się nieco zbyt lakoniczny. Niemniej monografia Łodzi jest książką dla miłośników miasta nieodzowną. Przy tym przepięknie wydana i wyposażona w genialne wprost (m.in. lotnicze!) zdjęcia Jacka Kusińskiego.
Stefan Kisielewski Dzienniki ***** i pół
Mam duże braki w kanonie lektur, między innymi w sferze dzienników. Postanowiłem nadrobić. Kisiel jest sprawny, żywy i niesamowicie bystry w swoich spostrzeżeniach, sięga w głąb magmy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i prześwietla ją na wskroś z pozycji outsidera. Właśnie dostał zakaz publikacji, co dało mu impuls do pisania. I do uważnych obserwacji.
Ciekawa jest rzecz z tym dziennikiem: piszę go nie całkiem szczerze, bo wciąż mam w głowie myśli, że on wpadnie w czyjeś ręce. A więc pewien kamuflaż – gdzież istnieje człowiek zupełnie wyzbyty kamuflażu?
Tak więc wrażenia z tego krótkiego pobytu niemiłe, choć widziałem i ludzi przyjemnych, oraz sporo popiłem. Ale jaki piękny optycznie jest Kraków – już o tym zapomniałem. Tylko że przygnębiający: wygląda wciąż na europejskie miasto w niewoli, podczas gdy Warszawa ze swoją nowością i nowymi twarzami to po prostu miasto sowieckie: przynajmniej sytuacja jasna i nie pozostawiająca wątpliwości.
Te dzienniki to tak naprawdę historia środkowego PRL, oglądana oczami krytycznego obserwatora. Kisiel analizuje posunięcia polityczne, gospodarcze, zastanawia się i diagnozuje, zżyma. Bardzo ciekawe są bezustanne w Dziennikach rozważania nad stosunkiem Zachodu do Wschodu i odwrotnie. Pomimo wielu lat, jakie upłynęły od tamtych czasów, nadal można dostrzec echa tamtych relacji – lekceważenia, uogólniania i desinteresment ze strony Zachodu oraz nieustannego przeglądania się w zachodnim lustrze całego Wschodu, który tylko dzięki temu zyskuje trampolinę do istnienia, oparcie dla kontry i wzorzec porównawczy.
Ostre krytyki: Giedroycia, czytanego Józefa Mackiewicza, Wańkowicza, Iwaszkiewicza, licznych kolegów dających się omamić lub zamykających oczy na zamordystyczny komunizm. Kisiel chlasta, chlasta, chlasta, rzuca się, oskarża, frustruje. Przy okazji tych szczerych, lub niemal szczerych, wypowiedzi możemy sobie skonstruować obraz Stefana Kisielewskiego, racjonalisty, ale zapalczywego. Rozumowo rozbierającego ów kretyński ustrój, ale komentującego nieobiektywnie, z pasją. Bardzo często w tej książce emocje biorą górę, bądź co bądź Kisiela szurnięto przecież za palnięte ze złośliwością słowa o dyktaturze ciemniaków. Takiż on był – inteligentny i wszechstronny, ale emocjonalny.
Jedno tylko w tej książce mnie odrzucało. To jej wysoce pesymistyczny wydźwięk. Zrozumiały, ale sprawiający, że czytelnik dołuje się i frustruje wraz z autorem.
Rafał Ziemkiewicz Cham niezbuntowany *****
Książka istotna o tyle, o ile istotne są przekazywane w niej główne tezy. Niestety nie ma szans przekonać do siebie osób, które nie lubią publicystyki Ziemkiewicza i jego bezpardonowych sformułowań. A szkoda. Cham niezbuntowany miałby szansę wchodzić w dialog polsko-polski i wzbudzać dyskusje o pochodzeniu naszego podejścia do świata. Miałby, gdyby był napisany mniej felietonowym i mniej brutalnym językiem. A tak – ma jedynie szansę wzmóc wojnę domową przeciwników politycznych, jaką mamy na co dzień. Na samym wstępie, po opublikowaniu fragmentów, książka została oskarżona o „ewidentny antysemityzm”, co w moim przekonaniu jest fałszywym oskarżeniem. To raczej rzeczowe spojrzenie na historyczne stosunki polsko-żydowskie, ale ponieważ autor nie powstrzymał się przy okazji przed obelgami w stronę „przedsiębiorstwa Holokaust”, co oczywiście jest niepoprawne politycznie, w związku z tym mógł liczyć tylko na nacechowane emocjami oceny. Gdybyż ten Ziemkiewicz powstrzymywał się trochę… ale się nie powstrzymuje. Zatem główne argumenty i tezy tej książki trafią tylko do jednej strony barykady. Dobre i to.
Jako niehistoryk ani specjalista nie jestem w stanie ocenić pod kątem faktów ziemkiewiczowskiego wywodu. Historycy jednak czepiają się w tym przypadku marginaliów, a nie głównych tez. Te są zaś takie: Polacy są swoiści. Nie są ani Wschodem, ani Zachodem. Zupełnie innymi torami biegła u nas historia, inaczej niż na Zachodzie kształtowały się stosunki z mniejszością żydowską oraz wewnętrzne konflikty między klasami ekonomicznymi. O tej naszej swoistości ja sam już pisałem, tylko że na bazie intuicji jeno. Ziemkiewicz podpiera ją faktami. Nie było u nas, inaczej niż w zachodniej Europie, masowego krwawego buntu warstw niższych przeciw wyższym. Inaczej niż tam traktowano mniejszości, również te najbardziej dziś sławne, czyli LGBT. Stosunki homoseksualne, zabronione w Wielkiej Brytanii aż do lat 60. nigdy w wolnej Polsce, od czasu odzyskania niepodległości w 1918 roku nie były na przykład penalizowane. Inny niż u nas był do nich stosunek purytańskich z ducha, protestanckich społeczeństw. Z kolei żydowska mniejszość od czasu feudalizmu była używana w Polsce przez warstwy wyższe do ekonomicznego wykorzystywania pańszczyźnianych chłopów i żyła z tymi wyższymi warstwami w pełnej symbiozie. Natomiast z warstwami włościańskimi w bezustannej kontrze. Konflikt miał zatem znacznie silniejsze tło ekonomiczne niż narodowościowe czy religijne.
Ziemkiewicz prowadzi przy tym ciekawe rozważania o wpływie kultury żydowskiej na kulturę polską i o tym, że jest ten wpływ zupełnie inny, niż się opiewa. Już szybciej odwrotny. Jest w tym coś. Karp po żydowsku i liczne słowa jakich używamy – owszem, ale asymilacja trwała de facto tylko w jedną stronę. Próżno szukać przejawów kultury stricte żydowskiej w wierszach Tuwima czy Leśmiana.
I najważniejsza teza książki: feudalny konflikt pomiędzy chłopstwem a szlachtą nie skończył się u nas rozlewem krwi ani buntem, tylko za sprawą zaborów i pracy organicznej – dokooptowaniem warstwy niższej, która zaczęła podzielać aspiracje patriotyczne swoich dawnych ciemiężycieli. To ukształtowało mentalność inną niż zachodnia, mentalność gotową poddać się kierownictwu wszelkich autorytetów i zwierzchniej władzy, zamiast te autorytety z założenia kwestionować.
Brzmi to populistycznie i nieco hucpiarsko (słowo żydowskie). Niemniej wystarczy zobaczyć aktualną sytuację na Białorusi i nasze w niej miejsce. Zerowe, przyznajmy. Będące wynikiem wieloletniej polityki dążącej do podpięcia się Polski pod struktury Zachodu i przekazania im wszelkich kompetencji, odpowiedzialności i wizji, a dalej już tylko ciepła woda w kranie. Działało, póki był jaki taki spokój.
Ziemkiewicz namawia do emancypacji. Do aspiracji. I do odrzucenia zachodnich kalek (w sensie kopiowania) przykładanych do polskiej historii i teraźniejszości. Namawia dość brutalnymi i bezceremonialnymi słowy. Ale kierunek jest słuszny. Jesteśmy inni. Taką nas przebodli, trzeba sobie z tym radzić.
Wojciech Mann Kroniki wariata z kraju i ze świata *** i pół
Ostatnio wyrzucono z Radia Nowy Świat jednego z prezesów za niepoprawne używanie rodzaju męskiego wobec osoby, która sobie tego nie życzy. Następny będzie Wojciech Mann. Za tę książkę właśnie. Bo jest ta pozycja dalekim echem przeszłości. To bezpośrednie nawiązanie do kultowych radiowych audycji z lat 90. Nie tylko dla orłów. A właściwie ich kontynuacja. W duchu absurdalno-prześmiewczo-przaśnym, a przy tym pełnym złośliwości odbiegającej nieco od dzisiejszych standardów. Złośliwości w miarę dyskretnej, ale jednak. Są tam lekkie śmichy-chichy z homoseksualizmu. Już czekam na jakichś hunwejbinów stuprocentowej poprawności.
Audycja w radiowej Trójce była co prawda bardziej barwna i różnorodna od tej książki, a jej teksty przeszły do języka potocznego (przynajmniej mojego). Na przykład słynne Trio – ojciec, wuj i stryjo (w oryginale Chojnacki, Wasowski i Mann). No cóż, nigdy już później nie słyszeliśmy Alicji Resich-Modlińskiej, Moniki Olejnik, Beaty Michniewicz i Jana Kordowicza, wygadujących takie głupoty jak w wieczornych Nie tylko dla Orłów. To było niepowtarzalne. Wojciech Mann w Kronikach wariata pragnie właśnie to powtórzyć. I cóż – po części się nawet udaje. Jest tam ten sam duch i anarchistyczno-głupolowaty humor co w pierwowzorze, od czasu do czasu wzbudzający porównywalną wesołość.
Dość infantylizmu!!!
Jak zapewne każdy widzi, w naszym codziennym języku roi się od zdrobnień. Świadczą one o niepoważnym podejściu do życia i dystansie do rzeczywistości. W restauracji kelner poleca nam zupkę albo bigosik, my za to prosimy o rachuneczek i płacimy pieniążkami (…). Bezustanne zastępowanie zupełnie dobrych słów wersjami pieszczotliwymi odbiera powagę tworzonym przez nie treściom. Proponuję w sposób poważny zająć się odinfantylizowaniem języka polskiego, aby powstrzymać niebezpieczny trend. Oto kilka propozycji w formie tabeli (a nie tabelki, jeśli Państwo pozwolą)
NIE: TAK:
Teczka Teka, np. osobowa
Książeczka (nagminne) Książka, księga zdrowia
Gumka Guma receptura, guma mysza
Kanapka Kanapa z szyną, bokiem, jajem
Pasek Pas do zegara
Parówka Parówa z setą wódy
To naturalnie tylko czub góry lodowej, ale chodzi tu raczej o zarysowanie problemu, a nie całościowe rozwiązanie. Jeśli chodzi o nasz wizerunek na świecie, to powyższe korekty niewiele go zmienią. Tu potrzebne są poważniejsze zmiany, aby światowe mocarstwa nie sądziły, że Polska to kraj ludzi zdziecinniałych i niepoważnych. Konieczna jest ingerencja w nazwy geograficzne. Powinny natychmiast powstać:
Włocław
Raba
Ciechocin
Suwały
Hajnówa
Zęby
Mary
Koluchy
A skocznia narciarska im. Adama Małysza powinna się mieścić w Wiśle-Malinie.
Są fragmenty śmieszne jak dawniej w Trójce, ale niestety w dużej części książki panuje schematyzm dający wrażenie monotonii. Zbyt wiele tego. Nie da się jej na pewno przeczytać jednym tchem. Najbardziej bystre i żywe są teksty z serii Z pamiętnika doktora Wyciora (Mann ma świetny talent do nazwisk występujących tam postaci i wspina się na wyżyny absurdu, które o zgrozo, nasuwają analogie z rzeczywistością służby zdrowia). Ilość poradników sercowych w tej książce jest jednak przegięta, a słynny Żelazny Karzeł Wasyl mniej finezyjno-przewrotny, niż w dawnych radiowych audycjach.
Jest to charakterystyczne i wyraziste, ale w dużej dawce przesadne. Autor troszeczkę wymęczył. Z tych zmagań jest zresztą relacja we wstępie, w postaci dialogu mailowego wydawcy (Jerzego Ilga) z Wojciechem Mannem. Podsumowując – plusy za charakterystyczność i sentyment, minusy za zbytnią jednolitość.
Miłych lektur życzę!