Niedługo nastąpi zamknięcie roku czytelniczego, który rozpoczął się poprzednimi świętami Bożego Narodzenia. Należy podsumować zyski i straty. Straty: strata czasu. Czyta się zamiast pisać, albo zamiast podtrzymywać więzi społeczne na portalach społecznościowych. Czyta się zamiast sprzątać, czy też robić inne pożyteczne roboty, po których mogłoby po nas coś trwałego zostać. Ale ponieważ dochodzi się do wniosku, że i tak omnis moriar, więc w sumie dlaczego nie czytać? Straty: czyta się dużo rzeczy banalnych. No, ale skoro ktoś nie wstydził się ich napisać, to dlaczego mamy się wstydzić je czytać? Zyski: przeczytało się w sezonie czytelniczym 75 książek. Czy wie się od tego więcej? Czy coś się zapamiętało? Nie za wiele. Zatem jednak strata.
Ostatnia, przedświąteczna porcja – skala sześciogwiazdkowa:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma.
Gabriel Maciejewski – Baśń jak niedźwiedź. Tom 2 ****
Ciekawe, acz ryzykowne. Czasem drażniące. Maciejewski skupia się na rzeczach bardzo istotnych, a przez główny nurt historii przeoczonych, lub pomijanych – gospodarce czasów przedprzemysłowych, ze szczególnym uwzględnieniem Polski w XV i XVI wieku. Rozdziały rozwijają kolejne anegdoty i fragmenty politycznej sytuacji naszego regionu, autor tropi ślady tajnej polityki naszych sąsiadów. I wytrapia wiele. Opisuje historię inaczej niż do tego przywykliśmy – za pomocą śledzenia tajnych wpływów, spiskowych teorii, układów i dalekosiężnych polityk domów królewskich i książęcych.
„Ponieważ w żadnym ze znanych mi opracowań historycznych wielki biznes szesnastego wieku nie został opisany przez pryzmat polityki, zupełnie jakby nie miał z tą polityką nic wspólnego, musimy sobie zawiłości i sploty interesów finansowych i politycznych wyjaśniać sami.”
Przyjąłem tu i konsekwentnie stosuję pewną metodę, która może wydawać się kontrowersyjna, lub ułomna, ja jednak będę się przy niej upierał. Wszystkie ważne wydarzenia, wszystkie wątpliwości i niejasności oraz wszelkie ludzkie motywacje, tłumaczę polityką i pieniądzem. Na bok odkładam doktryny religijne i motywy związane z – jak to piszą historycy – lepszym poznaniem świata. Kiedy odrzucimy to wszystko i staniemy oko w oko z żądzą władzy i chciwością, zobaczymy rzeczy straszne, ale w mojej ocenie prawdziwe.
Przy okazji zrzuca z pomników kilka ubrązowionych postaci – Jana Dantyszka na przykład, nestora polskiej dyplomacji za czasów Zygmunta Starego. Bardzo słusznie dostrzega, że korespondencja, jaką Dantyszek wymienia z Albrechtem Hohenzollernem, jest znacznie bardziej obfita niż ta, którą pisał z zagranicy do swojego władcy. Te fakty historycy zdają się ignorować. Podobne ciekawostki wynajduje u Jana Kochanowskiego, którego pobyt na uniwersytecie w Królewcu sponsorowała rodzina Hohenzollern. Przytacza wiersze poety, wskazujące na zaangażowanie po stronie interesów niemieckich. Do tego zwraca uwagę na niewiarygodne sumy pieniędzy, jakimi obraca Kochanowski, nawet uwzględniwszy jego zamożność (nie wiem, czy wiecie, ja nie wiedziałem, był właścicielem świetnie prosperującej kuźni), zostały po tych sumach różne weksle i inne dokumenty. Kwestia jest zagadkowa, ale żadni historycy nie chcą jakoś wcale rozwiązywać tej zagadki.
„Baśń jak niedźwiedź” opisuje, w jaki sposób do własnych celów wykorzystywali idee humanizmu i odrodzenia możni tamtego świata. Opisuje dziwne przypadki powstających nurtów reformacyjnych, które oprócz idei religijnych były także orężem do walki z wpływami Rzymu na terenach niemieckich księstw. Pisze o wzrastającej roli druku i jego wpływie na propagandę w miastach i na dworach, pisze o konfliktach interesów pomiędzy rycerstwem, królem a mieszczanami. I bankierami. Bardzo współczesne wydają się te konflikty.
Maciejewski przeczytał wszystko, co było napisane o XV i XVI wieku w Polsce, aczkolwiek napisał książkę amatorską, czego się nie wypiera. „Tak więc zostawmy prawdę historykom i zostawmy im odpowiedzialność za przekazywanie prawdy. My zaś zajmijmy się Baśniami”. Czasami szarżuje, czasami jego podejrzliwość pachnie spiskową teorią dziejów (dezawuuje mocno na przykład rolę rewolucji przemysłowej jako brytyjskiej propagandy, moim zdaniem ma niewiele racji), czasami zdarzają mu się ewidentne kiksy, czasami czyni aluzje i nawiązania dla czytelnika mało zrozumiałe. Ale jego spojrzenie każe zastanowić się nad kanonem historycznym, jaki znamy. Bo przecież my NIE ZNAMY historii, zwłaszcza tej dawnej. Znamy OPISY historii podawane nam przez popularyzatorów i historyków, a to, czy właściwie interpretują dokumenty i ślady, czy wystarczająco bystro tworzą oni syntezy – to sprawa nierozstrzygnięta. Może wcale nie. Maciejewski daje na to świeże, choć mało konwencjonalne spojrzenie.
1001 fotografii, które musisz zobaczyć – red. Paul Lowe *****
Popularny przekrój przez calutką historię fotografii. Od samego początku, od pierwszych zdjęć, prób utrwalenia czegokolwiek, przez wszystkie kamienie milowe, po dzisiejsze eksperymenty. Autorzy idą tropem historyczno-kulturowym, bardziej niż artystycznym, ogląda się tu przy okazji całą historię XX i XXI wieku. Zdjęcia ciekawie i starannie opisane, naświetlony nie tylko kadr filmu, ale i jego kontekst. Stworzenie tej książki to doprawdy robota godna podziwu. Samo wybranie tysiąca fotografii z tej całej epoki to już istotny problem – zwłaszcza że możemy wyczytać w przedmowie, że w samym 2017 roku powstało na świecie około 1,3 biliona zdjęć. Książka nadaje się dla każdego miłośnika fotografii i kultury znakomicie, opisy dobrze wyważone pomiędzy tonem popularnym a krytycznym, nie narzucają zbyt mocno interpretacji. Większą recenzję tej książki napisałem TUTAJ.
Ewa Lipska, Stanisław Lem, Tomasz Lem Boli tylko, gdy się śmieję ***** i pół
Wspaniała satysfakcja podglądania życia osobistego znanego pisarza i poetki, książka kwiecista i szaleńcza w stylu, z licznymi smaczkami, aluzjami. Korespondencja pisana w epoce późnego PRL, co pozostawiło na niej zrozumiały i ciekawy ślad. Życie twórcze i osobiste, przemyślenia o literaturze i gotowaniu obiadów, kąśliwe uwagi do kolegów literatów. Wszystko jest w tych listach. Podstawowy zarzut – książka jest zbyt krótka i widać, że nieco z musu została uzupełniona o mniej interesującą korespondencję młodego Tomasza Lema z poetką. Za to dostajemy na koniec dwa smaczne wywiady Ewy Lipskiej ze Stanisławem Lemem. Mimo wszystko – satysfakcjonujące. Pełna recenzja „Boli tylko, gdy się śmieję” na SNG Kultura – TUTAJ
Rodowód Słowian ***, no niech będzie
Zacząłem tę książkę, ale nie skończyłem. Z jednej strony jest cenna, bo zwraca uwagę na przekłamania, jakim poddawana jest narracja historyczna uznawana za powszechnie obowiązującą. W szczególności dotyczy to prehistorii i historii starożytnej Polski, bo śladów po niej pozostało nie tak wiele. Bardziej od interpretacji tychże niż od sprawdzonych faktów zależy ich dzisiejszy obraz. Niestety, archeologia i badania prehistorii rozwinęły się mocno w XVIII i XIX wieku, akurat wtedy, gdy Polska nie istniała na mapach. Pisali jej podwaliny głównie naukowcy pruscy, którzy zaprzęgali często naukę w pędzący zaprzęg propagandy swojego kraju. Dzisiejsze powszechne postrzeganie starożytnych dziejów Słowian opiera się właściwie w całości na tamtych „progermańskich” badaniach. Badacze starożytnej Grecji i Rzymu także interpretują historię po swojemu – np. przyjmują nazwę „Sclavoni” (Słowianie), używaną przez Rzymian, jako mającą źródłosłów w słowie „sclave” (niewolnik, stąd dzisiejszy angielski „slave”). Autor, opierając się na współczesnych badaniach lingwistycznych zauważa, że mogło być najzupełniej dokładnie odwrotnie (tj. nazwa grupy kulturowej, którą Rzymianie dobrze znali od wieków, mogła być źródłosłowem dla wyrażenia „niewolnik”), czego do wiadomości nie przyjmują badacze świata zachodniego. Bardzo ciekawe są mapy i cytaty ze starożytnych – mapa Ptolemeusza, ta z zaznaczoną Calisią i terenami dzisiejszej Polski opisanymi jako „Sarmatia Europe”, podobnie Pliniusz Starszy opisuje ziemie w okolicy rzeki Vistla jako zamieszkiwane przez Sarmatów i Wenedów, o Sarmatach pisał też Tacyt i Herodot. Pochodzenie Polaków (i innych Słowian) od Sarmatów nie jest udowodnione, a w naszej historii było używane jako polski oręż propagandowy, potem idea była wyśmiewana jako szlachecka tromtadracja. Kosiński zwraca jednak uwagę na wiele śladów wskazujących na duże prawdopodobieństwo takiej możliwości.
Niestety, autor folguje sobie w amatorskich interpretacjach lingwistycznych, które wydają się wręcz śmieszne, a przy okazji drażniące, przytacza też (z odpowiednimi zastrzeżeniami, ale jednak obszernie) wszystkie legendy i bajędy na temat pochodzenia Słowian, jakie wymyślają bez najmniejszych dowodów różni dzisiejsi autorzy historyzujący. To połączenie naukowych faktów z science-fiction i własną radosną twórczością autora wydało mi się na dłuższą metę niestrawne. Uczucia mieszane.
Janusz Weiss Pierwszy Ogród. Wspomnienia ****
Urocze, a czasem uroczo naiwne. Taki wydawał mi się od zawsze Janusz Weiss, znany z radia człowiek o spojrzeniu pozytywnym. Autor ma dar opowiadania, opisuje z detalami swoje dzieciństwo, pamięta zadziwiająco dużo. Dzieciństwo na wpół banalne – każdy ma pewnie jakieś malownicze wspomnienia – a na wpół ciekawe i zawikłane. Weiss urodził się w 1948 roku, w rodzinie żydowsko-polskiej, jego ojciec był wojskowym pochodzącym z rzemieślniczej rodziny ze Lwowa, próbował w czasie wojny dostać się do Armii Andersa, ale udało mu się wstąpić do Drugiej Brygady WP, z którą przeszedł do powojennej Polski. O przeszłości rodziny, zmarłych krewnych ze strony ojca nigdy się w domu u Weissów nie mówiło i autor żałuje, że nie zna szczegółów, którymi się w dzieciństwie nie interesował (za dorosłości dopiero dotarł do historii siostry swojego ojca, która mieszkała w Warszawie, z racji słowiańskiej urody nie ukrywała się, należała do AK, zginęła w powstaniu). Te historie stanowią jednak niewielki margines książki. Niewielki margines stanowi też polityka, którą autor do czasu w ogóle się nie interesował. Weiss opisuje z detalami życie dziecięce na podwórku wojskowego bloku w centrum Warszawy, gry, zabawy, rozrywki i szkołę, emocje codzienne i wyjazdowe. Mody ubraniowe i muzyczne. Wszystko to ciekawe, bo już prehistoryczne. Tożsamość pół-żydowska dla autora nie była właściwie nigdy poważnym ciężarem, objawiła się dopiero jako cezura dzieciństwa w marcu 1968, kiedy to brał udział w protestach studenckich na uniwersytecie i kiedy wyjechali z Polski liczni jego znajomi. Przy okazji różne zawikłane historie:
Na naszym podwórku mieszkali państwo G. Mieli syna, Andrzeja i córkę Jolę. Jola była typową antysemitką. Opowiadała – Ja do Żydów nic nie mam, ale w szkole jedna Żydówka kłuła mnie stalówką.
Podczas wojny sześciodniowej przeczytałem w gazecie, że batalionem czołgów dowodził pułkownik G. – to samo nazwisko, co nasz sąsiad pułkownik, także G. Pokazałem ten artykuł Andrzejowi. Poszedł do ojca z pytaniem. Dowiedział się, że jest Żydem.
Chciałoby się poczytać więcej o tym polskim glajszachcie kulturowo-narodowym. Chciałoby się usłyszeć zwłaszcza więcej wspomnień Weissa z czasów kabaretu „Salon Niezależnych” i czasów opozycji, ale tak naprawdę książka jest nie o tym. To przede wszystkim sentymentalny powrót do najwcześniejszych wspomnień, czasów bez telewizji i smartfonów, czasów błogiego dzieciństwa.
Jakub Dziewit Aparaty i obrazy. W stronę kulturowej historii fotografii *****
Otóż mam dla Państwa na święta bardzo dobrą książkę w prezencie. A raczej to autor ma ją dla nas. Jest do pobrania za darmo jako PDF – TUTAJ. Przeczytałem z wielką przyjemnością – bardzo pasuje do tematyki mojego bloga. Dziewit, który jest kulturoznawcą, kuratorem wystaw i wykładowcą Uniwersytetu Śląskiego, bierze na warsztat fotografię i jej rezonans społeczny i kulturowy. Książka, pomimo naukowo-filozoficznego wstępu, jest tak naprawdę swobodną gawędą autora na tematy bardzo dla fotografii ważne – porusza kwestię „prawdziwości” i kwestię mimetyzmu, czyli naśladowania istniejącego świata. Rzeczy aktualne (jak się okazuje) od zarania aż do dzisiaj, kiedy to w atmosferze skandalu zrzucani z podiów są kolejni fotografowie wygrywający konkursy metodą „na klonowanie Photoshopem”, a z pomników zrzucani są kolejni nestorzy fotografii, których oskarża się o manipulowanie obrazem – między innymi Steve McCurry LINK. Dziewit przedstawia początki powstawania fotografii, relacjonuje poważne kłopoty pierwszych fotografów z odwzorowaniem rzeczywistości – zdjęcia musiały być tworzone maksymalnie sztucznym sposobem, żeby dać wrażenie czegoś naturalnego, np. składane z kilku obrazów. Już pionierzy zyskali też świadomość możliwości manipulacji, jakie niesie „obiektywna” na pozór fotografia. Dowiadujemy się z książki o kulisach i całym anturażu epoki, jaki towarzyszył oglądaniu pierwszych zdjęć – autor stawia ciekawą tezę, że fotografia powstała… z nudów. Społeczeństwo zachodu wzbogaciło się, żyło dostatniej niż poprzednie pokolenia i łaknęło nowych rozrywek – poszukiwania fotograficzne były, między innymi, odpowiedzią na te potrzeby.
Bardzo dużo ciekawostek, podanych swobodnym językiem, inwencja gawędziarska autora musi aż być wyraźnie hamowana – co widać po licznych osobistych przypisach na niemal każdej stronie książki.
Przy tak przekrojowym ujęciu – od XIX-wiecznych początków, aż do współczesności książka ma raczej skondensowaną formę, Jakub Dziewit wyłuskuje z dziejowych odmętów raptem kilka, kilkanaście fotografii i niewielu autorów, którzy służą mu za wyraziste przykłady do wywodu. Jest słabszy moment książki, kiedy autor zagłębia się przez chwilę nazbyt szczegółowo w zawiłości dzisiejszych aparatowych systemów, mnie to oczywiście nie przeszkadza, ale czytelnik „mniej fotograficzny” zechce być może przerzucić kilka kartek. Co istotne – rozwój techniki i rozwój postrzegania fotografii są w tej książce traktowane całościowo, jako dwie strony socjologiczno-kulturowego medalu. Połączenie osobistego stosunku autora do fotografii z ogólnym spojrzeniem na jej historię daje w sumie piękny i pełny obraz tej dziedziny, kwestie przez książkę poruszane powinny dać do myślenia każdemu, kto ma ochotę świadomie celować obiektywem. Nawet obiektywem smartfona. O smartfonach też jest tam trochę.
Życzę Wesołych Świąt i samych miłych strat.
Marcin „Fabrykant” Andrzejewski (także autor rysunku)
P.S. Do mych spisów lektur nie wliczam niedoczytanych książek, ale za to wliczam, niewymienioną tutaj, książkę poetycką Szanownego Naczelnego Piotra Groblińskiego „Karma dla psów”. Tej ze zrozumiałych względów nie recenzuję. Za to polecam. Dużo rzeczy do namysłu tam jest. I dużo przewrotności.