Śnieg padał i padał bez końca. Wycieraczki rozgarniały rytmicznie biały kożuch, a reflektory wyławiały pracowicie kolejne nocne zakręty. Ślisko, droga wąska, jak to na uboczach, w centralnej Polsce. I wszystko byłoby takie jak zwykle, gdyby w światłach nie ukazała się nagle wieżowa, ceglana trafostacja ze spadzistym dachem z dachówki. Taka sama, jak licznie stoją na Mazurach, Kaszubach czy Dolnym Śląsku. Zniknęła za zakrętem, ale niepokój pozostał. To chyba nie nasze! A byliśmy raptem 120 kilometrów od Łodzi. I to wcale nie w stronę Mazur.
O, są w Polsce czarne dziury! Duże! Mam w domu ze trzy przewodniki typu „Polska, najciekawsze atrakcje”, „Polska, 100 najciekawszych wycieczek”, „Polska na weekend” albo „Polska na przesadnie długi weekend z urlopami pomostowymi”. Wszędzie w tych przewodnikach panują czarne dziury nicości. W każdym z nich okręgi zatoczone wokół miast, nazwane turystycznie „w okolicach Łodzi”, „w okolicach Wrocławia”, „w okolicach Częstochowy” zadziwiająco nie stykają się wcale brzegami. Pomiędzy nimi panuje przestrzeń kosmosu „w okolicach niczego”. Do tego jeszcze główne drogi. Główne drogi A1/ Gierkówka, A2 i S8 starannie omijają swymi widłami owe czarne dziury, więc gdy jedziemy z centrum do Wrocławia, Katowic czy Krakowa, nie przyjdzie nam do głowy zboczyć w nicość. Tak to czuję, wewnętrznym głosem, który zapewne się myli, ale już trudno – po to są felietony, żeby subiektywnie opisywać świat.
Pięć lat temu kolega Krzysztof Gol opowiedział mi o Byczynie. A ponieważ kolega Krzysztof ma dar wymowy, w głowie mej zrodził się mityczny obraz miasta. Mityczna Byczyna. Po pięciu latach postanowiłem skonfrontować go z rzeczywistością i ruszyć odważnie w czarne dziury okolic niczego. I od razu nadziałem się na pruską trafostację.
Człowiek w głowie kształtuje sobie nieokreślony i subiektywny obraz przeszłości. Dzięki wspólnocie, w której żyje, wszystko wydaje mu się jednolite, ciągłe i liniowe. Zastane. Istniejące od zawsze, bo oglądane od urodzenia. Wiadomo, że zabory, wojna, okupacja, dwadzieścia osiem filmów o tym zrobiłem, a kręcę dwudziesty dziewiąty, ale to właściwie dziś tylko konstrukty literackie, gdzie tam o tym myśleć, kiedy tu kredyt, debet, konflikty polityczne i internetowe nawalanki. Dopiero człowiek musi zobaczyć trafostację w świetle reflektorów, żeby się zastanowił, jak różni się nasza aktualna Polska od tej, która była kiedyś.
Otóż pruska trafostacja, z cegły. Sto dwadzieścia kilometrów od domu, na południowy zachód. To dopiero pokazuje, jak bardzo na wschód zwrócona była Polska raptem 80 lat temu. Z Łodzi do granicy z Niemcami było nieco ponad sto dziesięć kilometrów. Granica biegła praktycznie po dzisiejszym brzegu województwa łódzkiego. Dla zaspokojenia ciekawości mierzymy sobie teraz odległość z Łodzi do południowo-wschodniej granicy w Zaleszczykach. Mamy – 711 kilometrów. Dziesięć godzin i piętnaście minut drogi samochodem, według mapy Googla. Mapa googla lojalnie uprzedza: Ta trasa przebiega przez granicę kraju. Miejsce docelowe jest w innej strefie czasowej. Bardzo możliwe, szanowny Guglu, bardzo możliwe…
Tymczasem my przepruliśmy przez śnieżycę na dawnej granicy Polski z Niemcami. A wcześniej z Królestwem Prus. A wcześniej z Królestwem Czech pod władaniem Habsburgów, a wcześniej z… a nie, to Królestwo Polskie było wcześniej, a jeszcze wcześniej księstwa piastów śląskich. Żeby pozwiedzać Mityczną Byczynę, najpierw trzeba było się zakwaterować w Kluczborku. A może w Cruceburchu? W Chreuczpurgu? Cruceburcku? Crewczburgu? Kluzborgu? Kreuzburgu? Kruciborgu? No jak się, jako miasto graniczne, przechodzi non stop z rąk do rąk, to wszystko możliwe. Kwaterujemy.
Kluczbork, jak i inne miasteczka dawnych Prus są niemożebnie pruskie w swym duchu. Są tak pruskie, jakby je od sztampy (Stampfe) stawiali, po wygranej wojnie francusko-pruskiej. Niesamowita jest globalna stylistyka, jaką stosowano za sprawą wojennych reparacji (już kiedyś liczyłem te reparacje – TUTAJ), na Dolnym i Górnym Śląsku, Pomorzu, Warmii i Mazurach. Gdyby zawiązali mi oczy i spuścili z kosmosu do Kluczborka na boczną uliczkę, nie wiedziałbym, gdzie jestem. W Brodnicy? W Chełmnie? W Złotoryi? Tysiąc kilometrów rozpiętości od Bałtyku do Karpat i jedna estetyka. Oczywiście przesadzam nieco. Artefakty z wcześniejszych wieków odróżniają te miasta wyraźnie.
Kluczbork ma klimacik i urok, urok dawnego solidnego i zamożnego miasta. Co ciekawe, prawie założyli go Krzyżowcy, czyli bracia szpitalni, zakon rycerzy krzyżowych, znany z wypraw do Palestyny. Jedyny zakon męski założony przez kobietę – św. Agnieszkę Czerską z Pragi. Ale tylko prawie. Kasy szpitalnikom zabrakło i w końcu książę wrocławski musiał sięgnąć do swojego mieszka pierwszego.
Miasto leżało całe swoje życie na pograniczu polsko-śląskim, przez większość swej historii należało do książąt czeskich, czasami przechodziło w polskie władanie, gdy akurat potrzebny był jakiś chwilowy zastaw. Po śmierci ostatniego księcia ze śląskiej linii Piastów Kluczborg dostał się Leopoldowi I Habsburgowi, królowi austriackiemu. Potem, w połowie XVIII wieku, razem z całym Śląskiem przeszedł we władanie Prus. Nowi władcy zastosowali zintensyfikowaną ekspansję kulturalno-oświatową. Sprowadzono na Śląsk tysiące osadników niemieckich, dominując wszystkie inne mieszkające tu nacje. Za chwilę kanclerzem został Otto von Bismarck, wizjoner i nieziemsko skuteczny polityk, którego nie lubimy, oj nie lubimy, ale Niemcy go lubią, oj lubią i nie ma im się co dziwić. Sprowokował bezczelnie wojnę z Francją – gdy ta wybuchła, z konieczności zmusiła do jednoczenia się wszystkie niemieckie księstwa. Nie dość, że chłopaki się zjednoczyli, to jeszcze wygrali tę wojnę i dostali reparacje, o jakich nikt wcześniej ani później nie słyszał. Prusy urosły w siłę, a ludziom zaczęło żyć się dostatniej (cytat strawestowany). To właśnie stąd ta jednolita, wypieszczona architektura XVIII-wieczna niemieckich miasteczek, pełna klinkierowej cegły, pruskiego muru i wypieszczonego detalu. Solidna i solenna. A oprócz tego linie kolejowe, dworce, fabryki, kopalnie i lufy dział na pancernikach.
Kluczbork był, jak to na granicy, plądrowany i palony wielokrotnie. W zawodzie Wikinga najbardziej cenię sobie gwałcenie, jak to napisał klasyk. Zatem z najwcześniejszych, średniowiecznych obiektów Kluczborka nie zostało wiele prócz fundamentów. Zupełnie nie szkodzi! Na tych fundamentach wzniesiono i wypieszczono za Bismarcka wspaniałą wieżę ciśnień z przejazdem bramnym, która uchodzi dziś za zamek kluczborski, a jest tym zamkiem maksymalnie do wysokości kolan. Niemniej bardzo malownicza.
Podobną kolej losu przeszedł piękny kościół ewangelicko-augsburski, spalony w 1737 roku – w jego murach widać potężne podstawy średniowiecznego budynku, które wyżej przechodzą w nowe warstwy, a jeszcze wyżej w tynkowaną wieżę. Bardzo to ładny melanż. Jedynym oryginałem jest barokowy ratusz, który co prawda też płonął, ale został elegancko odbudowany przez pruskie władze, a potem potężnie rozbudowany. Jak wyglądał przed pożarem, można zobaczyć na płaskorzeźbie wstawionej w zachodnią elewację.
Niemczyzna panowała w Kluczborku od XVIII wieku aż po nadejście Armii Czerwonej. Od tej pory do zachodniej granicy mamy nie sto dziesięć, tylko trzysta sześćdziesiąt kilometrów, za to Zaleszczyki leżą w innej strefie czasowej.
Kluczbork Kluczborkiem, ale Mityczna Byczyna… Otóż, proszę Państwa, Byczyna to jest jedno z nielicznych polskich miast w całości okrążonych średniowiecznym murem! Jest takich mniej więcej pięć w naszym kraju. Mniej więcej, bo dość trudno ustalić co to znaczy „w całości”. Byłem już w imponującym Chełmnie (20 baszt!), co opisało się na blogu – LINK, w świętokrzyskim Szydłowie, który za taki uchodzi, ale nie wytrzymał próby naocznej – jest tam 700 metrów muru, została jeszcze Mityczna Byczyna, Kożuchów, Ośno Lubuskie i Paczków (zwany polskim Carcassonne). Póki na własne oczy nie zobaczę ciągłych murów dookoła całego miasta, póty nie uwierzę „w całość”. W Byczynie musiałem uwierzyć.
Byczyna robi wrażenie egzotyczne i ciekawe. Rzadko się zdarza oglądać w komplecie malutkie miasteczko za średniowiecznym obwarowaniem, w którym układ uliczek i de facto charakter przetrwał przez setki lat. Oczywiście, zapewne większość kamieniczek Byczyny została w międzyczasie wielokrotnie zdemolowana i odbudowana, znane są pożary i demolki miasta z lat 1415, 1430, 1512, 1617, 1655, 1719, 1757. No i oczywiście 1945, kiedy to spłonął ratusz, aż do piwnic, a wielka część miasta została zniszczona. To, co oglądamy dzisiaj, nie jest tą samą Byczyną, którą oglądał Henryk Brodaty, domniemany nadawca jej praw miejskich w połowie XIII wieku. Nie jest nawet tą samą Byczyną, jaką oglądali mieszkańcy przedwojenni, ci głosujący w plebiscycie śląskim w 1921 roku, w którym wybierano przynależność do Niemiec lub świeżo odrodzonej Polski (w Byczynie z 2111 uprawnionych – za Polską: 59 głosów, za Niemcami: 2103, 5 głosów nieważnych). Ale genius loci Byczyny zadziwiająco został na miejscu. Może przytrzymały go średniowieczne mury.
Choć kamieniczki, kamienice, domki – wszystko tu jest jakby miniaturowe – pochodzą w większości z XVIII wieku, nadal przez swą niewielkość i skupienie przestrzenne przywodzą na myśl wieki średnie. Byczyna w niektórych miejscach wielce przypominała mi transylwańską Sighisoarę – LINK. Lekka pochyłość łukowych uliczek, bruki, wieże kościołów i baszt wystające ponad dachami, wszystko to wydaje się mocno niedzisiejsze, na tle naszej umęczonej przez liczne wojska, 50 lat komunizmu i brak planów miejscowych prowincji.
Przed wojną było bogaciej. Nawet na oko patrząc. Z archiwalnych zdjęć wygląda na nas wypieszczone i syte miasteczko, dumnie prezentujące swoje latarnie elektryczne, zasilane przez pierwszą w regionie elektrownię z 1908 roku, wybudowaną staraniem władz miejskich. Nigdy Byczyna jednak nie została metropolią. Zawsze była miastem bezpośrednio przygranicznym, położonym dość daleko od głównych szlaków. Może to i było jej szczęściem. Nikt nigdy nie wpadł na pomysł burzenia murów miejskich, żeby postawić w ich miejscu coś bardziej pożytecznego. Rzecz jasna obrosła w dzielnice domków na przedmieściach i supermarkety budowlane. Ale na szczęście te wszystkie rzeczy nie zmieściły się w środku.
Spacerowanie po Byczynie, której całość można obejść szybkim krokiem w jakieś trzydzieści minut, było przeniesieniem w świat przeszłości, w świat zdawałoby się już nieistniejący. Senny i miniony. Mury obramowują tę przeszłość i strzegą przed współczesnym badziewiem, nawet mieszkaniówka z lat, na oko, siedemdziesiątych, wciśnięta między starą zabudowę i zaopatrzona w skośne dachy – nie razi. Nawet kanciasty budynek GS-u, pasujący do Byczyny jak pięść do oka – zda się tu jedynie znakiem czasu i jest bardziej śmieszny niż drażniący.
Biedna Byczyna. Promuje się jak może. Zbudowała na przedmieściach drewniany gródek à la średniowiecze i organizuje w maju i wrześniu polsko-czeskie turnieje rycerskie. Do Byczyny zlatują się też miłośnicy gry komputerowej Heroes of Might and Magic oraz Grzegorz Lato i Antonii Piechniczek na zlot weteranów piłkarskich. Niemniej położenie miasta na wspomnianej czarnej dziurze turystycznej nicości nie pozwala nawet przeżyć hotelowi „Adler” (przed wojną „am Goldenen Adler”) przy byczyńskim rynku. Stoi pusty, na sprzedaż od 2014 roku, przymierzała się do niego niejaka Doda, ale nic z tego nie wyszło.
Chciałoby się, by Byczyna tętniła życiem cały rok boży, tak jak niektóre miasta we Włoszech czy Hiszpanii. Co tu począć z takim malutkim miastem? Jak sprawić, żeby żyło pełnią życia? Globalizacja rozwaliła pewne rzeczy. Rzemiosło i drobny przemysł wyniosły się z małych miast. Chcemy kupić garnek, piec albo torbę, to zamawiamy ją sobie z Chin na aliekspresie. Jeszcze tylko żywność się jakoś trzyma. Lokalne piekarnie albo warzywniaki. Ale już, jak zapewne wiecie, nie można nawet własnego domowego ciasta sprzedać nikomu, bo to nielegalne. Potrzebny do tego sanepid, behape, lina produkcyjna, ciąg czysty, ciąg brudny, odzież ochronna i magazyn na wstrząsająco toksyczne odpady. Cywilizacja i prawo skodyfikowały wszystko do niemożliwości, a przy okazji wylały małe miasta, wraz z ich rzemieślnikami i drobną przedsiębiorczością, razem z kąpielą. Turyści nie przyjadą w zimie, bo jak wiadomo – i zimno, i pada, i zimno, i pada na to miejsce w środku Eu-ropy.
Społeczność nie potrzebuje już przeciętnie uzdolnionych talentów. Telewizja każe im dziś codziennie rywalizować z mistrzami świata – Kurt Vonnegut, cytowany z pamięci.
Nikt nie kuje dziś w dawnej kuźni na ulicy Okrężnej nr 19 w Byczynie. Po grabie idziemy dziś do Polo Marketu. Panie premierze, jak tu żyć?
Mieszkając w Kluczborku, zagadaliśmy z panem z hotelu, o naszych planach odwiedzenia sąsiedniej Byczyny. „Byczyna? Przecież tam nic nie ma!” – zakrzyknął pan. No fakt. Nic oprócz unikatowych murów, zamkniętych baszt i kościoła, nieczynnego hotelu i gródka rycerskiego czynnego latem. Poza sezonem miasto skazane jest zatem na takich turystów jak ja – wariatów, nieszukających blichtru, dyskotek i akwaparków, tylko klimatu miejsca. No i spędzających w murach Byczyny dwie godziny zamiast pół, bo przecież na każdym kroku trzeba zrobić zdjęcie. No i co na to poradzić? Nie wiem. I nikt nie wie, w całym lesie (cytat). Może wy też jesteście takimi wariatami? Jeśli tak – polecam Byczynę!
Tekst i zdjęcia – Marcin „Fabrykant” Andrzejewski
P.S.
W okolicach jest trochę ciekawych miejsc. W sąsiednim Bolesławcu na przykład stoi ruina zamku, postawionego przez Kaziemierza Wielkiego. Stoi w malowniczych rozlewiskach Prosny. To był zamek graniczny. Jak wszystko tutaj.
Tymczasem na szosie Kluczbork – Wieruszów stoi kompletnie powalająca aleja dębów czerwonych.
Tymczasem w samym Wieruszowie mamy mój ulubiony zabytek techniki lotniczej. To prawie DC3, a tak naprawdę licencyjny, rosyjski samolot Li-2. Jeden z archetypicznych lotniczych kształtów. Przeszedł ostatnio remont i jest świetnym przykładem jak można spieprzyć otoczenie ciekawego monumentu. Żeby się nie denerwować, na wszelki wypadek zwiedzając zamknijcie oczy.