No, ja bardzo Państwa Szanownych przepraszam, że taki bigos czytam. Od książek nieważnych, aż po tak wyrafinowane, że ich nie rozumiem mym małym rozumkiem. Ale zapewne taki właśnie taki bigos mam w mózgu. A może i jest to jakiś znak wszystkoidalności świata, który raz chce nas zabawić, raz zaciekawia, a czasami przeraża. Na świat, to ja już nie poradzę.
Skala jak zwykle sześciogwiazdkowa:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma.
Jeremy Clarkson Jeśli mógłbym dokończyć ****
Książki znanego samochodowego liberała sprawiają sporo przyjemności i trochę uśmiechu, ale przyznam szczerze, nie pozostają zbyt długo w pamięci (może pamięć mi szwankuje). Groteskowe i brawurowe porównania, w stylu iście brytyjskim, żywe opinie o aktualnościach i codzienności spowitej mgłami wyspy, a także trochę bardziej uniwersalnych spostrzeżeń. O koniomanii współczesnej klasy średniej i o kryzysach wieku średniego. Spalę puentę jednego z jego felietonów, ale nie martwcie się, jest tam jeszcze wiele innych:
Mężczyzna wie, że matka natura projektowała go, wychodząc z założenia, że zostanie pożarty przez lwa przed swoimi czterdziestymi piątymi urodzinami i że po przekroczeniu tego wieku przy życiu będą go utrzymywać wyłącznie osiągnięcia nauki i medycyny. Zrobił już wszystko, co do niego należało. Spłodził potomstwo i zapewnił mu środki do życia. A teraz? Teraz jest tylko porcją mięsa.
Co gorsza, jego dzieci przestały się do niego odzywać, jego rodzice ślinią się w oparcia swoich foteli, a jego żona okrada właśnie jakiś sklep. Mężczyzna w średnim wieku już słyszy nadciągającą kostuchę i dochodzi do wniosku, że jeśli zostało mu na tym świecie jeszcze choć trochę czasu, to równie dobrze może go wykorzystać na zrobienie użytku z tych części swojego ciała, które nadal działają.
A kiedy już to zrobi, to co go czeka? Wszyscy wokół będą go oskarżycielsko wytykać palcami i potępiać za zdradę.
To niesprawiedliwe. Ogarnia nas zgroza na myśl o tym, że Alana Turinga poddano chemicznej kastracji, żeby wyleczyć go z homoseksualizmu. Bylibyśmy oburzeni, gdyby ktoś kazał dziś gejowi przestać być gejem. A mimo to jest rzeczą społecznie akceptowalną naśmiewanie się z pięćdziesięciolatka podrygującego na parkiecie klubu techno w towarzystwie swojej dwudziestodwuletniej sekretarki.
(…)
I wtedy coś do mnie dotarło(…) [mężczyźni] zazwyczaj rozładowują to napięcie, usiłując przeżyć na nowo dawno minioną młodość. A tymczasem powinni powitać jesień swojego życia, skupiając się na tym, co ma im do zaoferowania przyszłość. Krótko mówiąc, powinni sprawić sobie kapelusz i zająć się hodowlą pszczół. (…) Pszczelarstwo nadaje życiu szczególną godność. Co sprawia, że stanowi znacznie lepszy sposób na spędzenie pozostałych nam lat niż próby dotrzymania kroku nowej, dziewiętnastoletniej żonie.
Tomasz Bocheński Tango bez Edka (bez gwiazdek, bo mnie przerosła)
Jestem zbyt cienkim bolkiem na tę książkę, choć w wielu miejscach jest dla mnie interesująca. Ale też nierówna, sprawiająca wrażenie zestawienia o bardzo różnym natężeniu – jest to zbiór esejów o współczesnej literaturze polskiej i nie tylko), niektóre wybitnie specjalistyczne, mogące zainteresować polonistów i analityków literatury, inne lżejsze, pisane bardziej popularnie i przystępne. Wiele rzeczy ciekawych, spostrzeżeń odkrywczych – krytyczne porównania Różewicza z Gombrowiczem, Gombrowicza z Mrożkiem – rzeczywiście! Nie wpadłem na liczne analogie i paralele, jakie odkrywa Bocheński. Artykuły o Oldze Tokarczuk (odkryte mikroplagiaty), Stasiuku, Rymkiewiczu, Tulli. Autor pisze subiektywnie, nie ukrywa osobistych ocen, czasem zjeżdża bez litości i okrutnie (m.in. Tokarczuk i Gretkowską). Niemniej, jak na lekturę dla laików – jest to książka zbyt hermetyczna.
Jakub Szymański, Błażej Torański Fabrykanci. Burzliwe dzieje łódzkich bogaczy. **** i pół
Bardzo przekrojowe i bogate w informacje, a fragmentami fabularyzowane opowieści o rodzinach fabrykanckich. Od korzeni i genealogii, aż po historie życiowe, plotki i scenki z biografii. Wzbogaciło moją wiedzę i mój ogląd historii, dało pełniejszy, całościowy obraz miasta i ludzi, którzy je kształtowali. Niektóre opowieści wręcz modelowe – od pucybutów do milionerów (to Heinzlowie czy Kunitzer), od Niemców do Polaków – też Heinzlowie, ale najbardziej dramatyczne i przejmujące losy łódzkich przemysłowców to (dość znane) dzieje niemieckiej rodziny Bidermann, gdzie najmłodsze pokolenie poległo w szeregach AK, a nestor rodu popełnił samobójstwo tuż przed wejściem Rosjan do Łodzi w 1945 roku. Historie łączenia i dzielenia fortun, utracjuszy, bogaczy, dusigroszów i innych typów, bo u zarania miasta każde typy się trafiały. Dość dokładnie opisane starania Juliusza Kunitzera o zbudowanie kolei obwodowej, jego walki z ojcem łódzkiego kolejnictwa Janem Gottlibem Blochem i wreszcie przegrana – wygrana – ersatz: łódzkie tramwaje, które w dzień woziły ludzi, a w nocy towary do fabryk. Sporo historii mało znanych, np. najsłynniejszego zakładu kamieniarskiego Antoniego Urbanowskiego, który postawił nie tylko 3/4 łódzkich pomników cmentarnych, ale i obłożył kamieniem najpewniej 2/3 łódzkiego modernizmu międzywojennego. Popularnie napisana książka, czasami troszkę zbyt powierzchowna, ale dla każdego. Nieźle przekazany nastrój i styl starej Łodzi, chociaż autorzy gloryfikują fabrykantów nieco ponad miarę.
Justyna Badziak, Kazimierz Badziak Pitawal łódzki *** i pół
Ciekawe, choć dwoiste. Bardzo głębokie i precyzyjne wniknięcie w źródła najsłynniejszych przedwojennych i XIX-wiecznych procesów w dawnej Łodzi. Co też się tu nie działo! I zabójstwo prezydenta miasta, i napady PPS-owców na furgon pocztowy, morderstwa matek na dzieciach i proces Ślepego Maksa, króla Bałut. Rozwinięty jeszcze w kolejnych procesach komisarza policji Noska, który jak się okazuje, ze Ślepym Maksem współpracował. Wszystko to egzotyczne i bardzo zajmujące oraz nasuwające skojarzenia z Vabankiem, ale książka oprócz bycia reportażem historycznym jest też reportażem w połowie prawniczym czysto. Omawiany jest tu kodeks karny i jego zmiany, przywoływane tryby sądowe w dawnym zaborze rosyjskim, bo większość procesów toczyła się przed rosyjskim wymiarem sprawiedliwości. Opowiedziane ze szczegółami meandry prawa w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy to zupełnie inaczej kategoryzowano przestępstwa, uzależniając mocno wyroki od intencji zbrodniarzy. Za sprawą owej prawniczości Pitawal łódzki wydaje się niestety suchy i sztywny. Jednakże nie jest obiektywny niczym Temida – autorzy przemycają tam sporo własnych ocen, które są w kompletnej kontrze do powyżej opisywanych Fabrykantów, albowiem głównie odsądzają przemysłowców od czci i wiary jako wyzyskiwaczy i krwiopijców i pochylają się ze współczuciem nad ciężkim losem robotników. Niewątpliwie taki był, choć prawda leży gdzieś pośrodku tych obu łódzkich książek i jest bardzo łaciata, moim zdaniem, ta prawda. Wszyscy w owych czasach – i robotnicy, i fabrykanci – stosowali różne bandyckie numery i nikomu się szczególnie łatwo nie żyło. Tyle tylko, że fabrykantom dostatniej i głodem nie przymierali. Ale ludzie wśród obu warstw społecznych byli bardzo różnej moralności – zupełnie jak dzisiaj, tylko wtedy znacznie brutalniejsze czasy były.
Jarosław Marek Rymkiewicz Samuel Zborowski ***** i pół
Och, przyjemna ta książka, jakże przyjemna! Rymkiewycz gawędzi z niezrównaną swadą, plecie opowieść o historii, odpływa w dygresje, co chwila inne zajmują go fakty, od dekapitacji buntownika Zborowskiego po ślimaki we współczesnym Milanówku. Od tonów wysokich – stosunku do ojczyzny i wolności osobistej, praw obywatelskich, już od czasów Batorego znanych Polakom, poprzez tony średnie – rodowody szlachty w XVI i XVII-wiecznej Polsce, soczysty i świetny opis sejmików i wyborów królów elekcyjnych, aż po niskie i codzienne – handel owcami i import oraz ceny win w owych renesansach. Tak to można opowiadać o historii! Nie jest to wykład, nie jest to naukowa analiza, ale przestrzenny obraz epoki ułożony z mozaikowych elementów. Wielce subiektywny, zabarwiony uczuciami autora, przefiltrowany solidnie przez jego widzimisię, jego doświadczenia i jego fascynacje, jego fobie i wyobrażenia. Czasem ryzykowne, czasem mało obiektywne, ale jak tu dyskutować z autorem, który przegryzł się przez liczne dzieła z epoki, dotarł do źródeł i opowiada nam o swoich wrażeniach. Fajne, barwne, dobre literacko, choć po tej lekturze, opiewanej niemożebnie we wszystkich recenzjach, poczułem minimalny niedosyt. Troszkę mi te najbardziej istotne i celne spostrzeżenia o wolności i obywatelskości giną w mniej ważnych detalach, autorskich dywagacjach i dygresjach. A powinny wybrzmieć głośniej, moim zdaniem. Nie daję sześciu gwiazdek, choć blisko.
Hitlerowskie obozy koncentracyjne w Łodzi praca zbiorowa ****
Wrażenia po przeczytaniu tej, de facto naukowej i nieco niespójnej książki zawarłem w swym internetowym przewodniku po stacji Łódź Olechów – TUTAJ. Zacytuję zatem (po raz pierwszy w Indeksach Ksiąg) sam siebie:
Im więcej czytam o czasach wojennych, tym więcej zdumionych refleksji przelatuje przez moją głowę. Pierwsza jest taka: gdyby nie zaczadzenie ideologią rasizmu, Niemcy z całą pewnością wygraliby II wojnę światową i rządzili by tutaj i na dawnym rosyjskim wschodzie do tej pory. Mieszkalibysmy dziś i pisali sobie blogi w niemieckim mieście Litzmannstadt.
Skonstruowali oni solidną wojenną machinę, zdolną podbijać kolejne kraje i zdobywać ich niemiecki Lebensraum, jednak co najmniej drugie tyle sił przeznaczyli na gnębienie i likwidację wszystkich podbitych narodów, a przede wszystkim Żydów. Oprócz nieludzkich i zbrodniczych zamiarów, oraz masowej, niespotykanej skali tego przedsięwzięcia, która do dziś mrozi krew w żyłach, było to działanie całkowicie pozbawione wszelkiej logiki. Gdyby tylko Niemcy zdobyli się na pragmatyzm i oddzielili ideologię ostatecznego rozwiązania, oraz traktowania narodów Europy Wschodniej jako podludzi od prowadzenia działań militarnych – nie byłoby na nich mocnych. Wymordowano w Polce ponad półtora miliona polskich Żydów – dla ówczesnych Niemców – świetnej siły roboczej przecież, którą to siłą budowali większość swoich przedsięwzięć infrastrukturalnych. Krematoria i obozy śmierci pracowały do ostatniej chwili, aż do ostatecznej klęski Niemców i, odrzucając ocenę moralną, nikt nie zastanawiał się nad logiką tych działań. W pierwszych trzech latach wojny z Kraju Warty, a więc dzisiejszego łódzkiego i poznańskiego wysiedlono do Generalnej Guberni i wywieziono na roboty do „starych Niemiec” ponad 650 tysięcy Polaków. Przesiedlenia te trwały także aż do przekroczenia polskich granic przez Armię Czerwoną i była w nie zaangażowana olbrzymia machina administracyjna i transportowa.
Druga myśl jest taka: niemieckie zbrodnie i masowe morderstwa są do dziś świetnie poukrywane, a jeśli chodzi o osądzenie winnych – dokonano tego może w jednym procencie. Dokumentacja budowy stacji Olechów i wszelkie archiwa dotyczące jej wojennej administracji leżą ponoć w Bundesarchiv Berlin- Lichterfelde i – uwaga uwaga – przez ostatnie siedemdziesiąt lat żaden historyk się nimi nie interesował.
O większości łódzkich obozów pracy i obozach przesiedleńczych można napisać te słowa, choć z pewnością do wielu archiwów nie da się dzisiaj dotrzeć.
Michał Jerczyński Koleją przez Łódź. Łódzkie dworce kolejowe.
dla miłośników: ******
Opus magnum dla łódzkiego kolejnictwa. Informacje, jakie autor zgromadził w tej księdze, są powalająco dokładne i obszerne. Dość powiedzieć, że przynajmniej o dwóch wymienionych tam (nieistniejących już) stacjach nie miałem, jako laik, najmniejszego pojęcia – mowa o stacjach Łódź Polesie Widzewskie i Łódź Dąbrowa Przemysłowa. Ta pierwsza zwłaszcza ciekawa, w dwudziestoleciu międzywojennym ważyły się jej losy własnościowe, łapę na torowisku położyło wojsko, były liczne koncepcje przebudowy, rozbudowy i zmian, a przez stację ową przechodziła bocznica obsługująca królestwo Grohmanów i Scheiblerów, ta bocznica (jej ślad widać jeszcze w okolicy Polesia Widzewskiego całkiem dobrze) także była ze dwa razy przebudowywana.
Wszystkie stacje opisane są z drobiazgową dokładnością, właściwie – co do budynku. Album zawiera liczne plany, schematy i zdjęcia z wszystkich epok, w tym, co cieszy, bardzo ładne, czarno-białe współczesne, wykonane przez autora. Piękne jest to, jak ten cały krwioobieg miasta rósł i rozwijał się wraz z Łodzią, przeżywał kolejne epoki, rozkwitał i wiądł w rytm historii. Nasuwa mi to zawsze skojarzenia ze znaną piosenką Dire Straits:
Then came the churches, then came the schools
Then came the lawyers, then came the rules
Then came the trains and the trucks with their load
And the dirty old track was the Telegraph Road
Then came the mines, then came the ore
Then there was the hard times, then there was a war
Telegraph sang a song about the world outside
Telegraph Road got so deep and so wide
Like a rolling river
Niektóre łódzkie stacje są, doprawdy, niezwyczajne, na przykład opisywana już kiedyś na moim blogu stacja Łódź Karolew (LINK). Z racji łaciatości i hybrydowości rozwoju łódzkich kolei, gdzie spotykały się i zderzały liczne ambicje twórców – m.in. Jana Blocha oraz fabrykantów pod wodzą Juliusza Kunitzera, otóż z racji tego bigosu na stacji Łódź Karolew stykały się dwa systemy torów – ten „normalny” i ten rosyjski. Jak mówiły dawne dowcipy – szerszy o carskie przyrodzenie. Co było dodatkowo złośliwe, jako że to 89 mm.
Wiesław Helak Góra Tabor *****
Ciekawa fabularnie i wciągająca książka o dwudziestoleciu międzywojennym, bardzo wyważona w ocenach. Prawdziwa, moim zdaniem. Losy oficera, postawionego po „złej stronie” konfliktu przewrotu majowego. Opisy warszawskiego elitarnego „towarzystwa”, potem wielce obrazowe pejzaże polskich kresów – tych przygranicznych z Litwą, jak i głębokiej Ukrainy, stosunków społecznych i konfliktów narodowości. W tym wszystkim główny bohater, nieco niepewny tego, kim jest i kim powinien być, ale z etosem ukształtowanym przez ziemiańskie pochodzenie. Dojeżdżamy tą narracją aż do „wyzwolenia” Polski przez Armię Czerwoną w 1945 roku i ostatecznego kresu kultury dworkowej i ziemiaństwa.
Powieść ma liczne wady – jest pisana stylizowanym językiem, po części na dewocyjnych kolanach, a wielu bohaterów, prócz głównego, jest stworzonych z papieru. Drażniące. Ale ton, wyraźny ton tej powieści, jej szeroka panorama, holistyczne spojrzenie na przedwojenną Polskę, są warte czytelniczych umartwień. Obszerną recenzję Góry Tabor napisałem tutaj – LINK
Małgorzata Czyńska Kobiety Witkacego. Metafizyczny harem **** i pół
Niezły był ancymonek z tego Witkaca. Jak to mówiły ciotki u Gombrowicza: Józiu, jeśli nie chcesz być lekarzem, to zostań chociaż kobieciarzem, lub koniarzem, ale niech będzie wiadomo... U Witkacego było wiadomo, aż za dobrze. Rozkochiwał w sobie kolejne kobiety, aranżował związki emocjonalno-erotyczno-intelektualne. Niektóre stanowiły dla niego istne fammes fatales, z zawikłanych kontaktów nie mógł się uwolnić, bigos towarzysko-uczuciowy ciążył mu co chwila.
Z książki o kobietach Witkiewicza w pewien sposób wyłania się on sam, stworzony w opisach, wspomnieniach i własnych listach – człowiek szalony, wyrafinowany i genialny, miotający się nieco pomiędzy egoizmem a altruizmem. Wizjoner i wariat, a przy tym człowiek razem ze swoją twórczością i życiem – kompletny. Kolejne miłości i fascynacje erotyczne budują go i rujnują, a przy tym są paliwem dla kolejnych (genialnych) rysunków, dramatów, póz i socjologicznych przemyśleń. Eksperymentator. Ale na własnym organizmie.
Marjane Satrapi Persepolis oraz Persepolis II *****
Jest to komiks, niby to o zwyczajnym życiu, ale otwierający całe otchłanie obcych cywilizacji, obcych postaw kulturowych i politycznych. Oto zwierzenia Iranki, pisane z pozycji małej dziewczynki obserwującej dorosły świat, ale szybko i z musu w ten świat wciąganej. Rzeczywistość pełna sprzeczności, brutalizmu i ideologii wkracza w życie rodziny, trzeba dokonywać wyborów, dostosowywać się lub buntować, przeżywać kolejne klęski i upokorzenia, opisane tak prosto, jak tylko dziecko to potrafi. Islam i propaganda, morderstwa polityczne, mroczniejące życie codzienne. W tym wszystkim zupełnie inne znaczenie i inne barwy mają słowa, które dobrze znamy: socjalizm, komunizm, religia. Podobnie jak niespodziewane odcienie w protest songach Jacka Kaczmarskiego – przecież Obława była pierwotnie pieśnią południowoamerykańskich komunistów – w różnych częściach świata do jakże różnych zastosowań została użyta. Jedno jest tylko niezmiennie podobne – ciągota ku wolności.
Druga część Persepolis niespodziewanie, ale interesująco skręca w bliską nam tematykę emigracji. I wyobcowania kulturowego emigranta. A także podświadomego przesiąkania inną kulturą. Kolejny raz możemy przekonać się, że niektóre doświadczenia są po prostu nieprzekazywalne bezpośrednio, oraz, że niewielu chce o nich w ogóle słuchać.
Prawdziwe. I oryginalne za sprawą graficznej stylistyki.
Andrzej Bobkowski Listy do Aleksandra Bobkowskiego 1940 -1961 ****
Andrzej Bobkowski Listy do Anieli Mieczysławskiej 1951 – 1961 *****
Andrzej Bobkowski Listy do Jerzego Turowicza 1947 – 1960 ******
Biedny Andrzej Bobkowski. Biedni my. Jego śmierć to jeden z największych zawodów polskiej literatury, moim zdaniem. Człowiek z tak wielkim potencjałem, z tak brawurowym piórem, z takimi możliwościami, koneksjami i biografią, został de facto „autorem jednej książki” – Szkiców piórkiem, na wiele lat zapomnianych zresztą. On sam sczezł marnie w Gwatemali jako właściciel małej manufakturki modeli lotniczych (był prekursorem modelarstwa w tym kraju). Sądzę jednak, na szczęście, że mu to całkiem odpowiadało. Wolał grób w Gwatemali niż pomniki w Warszawie.
Bezkompromisowy weredyk, niepoprawny optymista i ryzykant:
Między nami, to siedem lat pracowałem jak wół, żeby sobie stworzyć sytuację niezależną. Wolałem nie pisać niż wieszać się gdziekolwiek na klamkach. Postanowiłem być subiektywny, skrajnie subiektywny. W tej epoce czołgającego się „obiektywizmu” nie można inaczej się zachować
Mam dość tej całej kolebki obozów koncentracyjnych zwanej Europą, mam dość poszukiwania absolutu – ja chcę żyć, po prostu żyć. Czym jest absolut w porównaniu z piersią dziewczyny i jej pocałunkiem?
Analityk polityki i kultury. Zwłaszcza, że oba aspekty dotykały go bezpośrednio – w powojennym początku pisał sporo do gazet w Polsce Ludowej, ale wobec gęstniejącej cenzury i terroru zmienił całkowicie zdanie.
Dziś, gdy reżym robi wszystko, aby zatrzeć wszelkie linie podziału czy choćby wysokich napięć, tego – moim zdaniem – nie wolno wprost robić, a jeżeli ktoś to robi, to powinno być wiadomo, co o tym myśleć. […] Teraz oni udają, że zależy im na obaleniu kurtyny, a w gruncie rzeczy chcą stworzyć między liniami jakieś Pola Elizejskie, na których będą snuć się cienie Wańkowicza, Kossak-Szczuckiej, Kuncewiczowej, wszystkich tych, którzy zgodzą się na druk w kraju.
Z wieloma osobami utrzymywał jednak kontakt korespondencyjny, zwłaszcza z duchowo mu bliskim Jerzym Turowiczem z Tygodnika Powszechnego, do którego listy są, z powyżej wymienionych tytułów, najciekawsze, a jeden z ostatnich stanowi wręcz wzruszające, przedśmiertne credo Bobkowskiego. Listy te zawierają także wspaniały wręcz felieton-esej, opisujący święta Bożego Narodzenia w Gwatemali. Czyta się tego Bobkowskiego jak poezję, zdania wchodzą jak smarowane masełkiem – jest to (dla mnie) mistrzostwo używania języka i wplecenia w narrację osobistych emocji i ocen autora.
Potem publikował już tylko w wydawnictwach emigracyjnych, przede wszystkim w Kulturze. Z Jerzym Giedroyciem utrzymywał do końca stałe i bliskie kontakty, konsultował się i dyskutował. Przyznam szczerze, że wiele bym dał, żeby tę korespondencję z Giedroyciem przeczytać, ale niestety nie aż 200 złotych, bo tyle kosztuje owa książeczka na portalach aukcyjnych, wydana ostatni raz w 1997 roku i od tamtej pory niewznawiana. Może ktoś z Państwa ma do pożyczenia?
Mimo wszystko już z samych listów do Anieli Mieczysławskiej, nowojorskiej przedstawicielki paryskiej Kultury i animatorki polskiego życia w USA, wiele się o Giedroyciu i Bobkowskiego stosunku do niego można dowiedzieć. Tak naprawdę Giedroyciowi zawdzięczamy cztery piąte polskiego życia literackiego na emigracji i to, że w ogóle rozwijało się w kontraście do zakiszonego PRL-u. Wszystko to dzięki osobistemu zaangażowaniu redaktora z Maissons Lafitte.
Miałem od Jerzego Giedroycia wspaniały list. Zaimponował mi. Ten to ma napęd rakietowy. Żeby go użyli jako paliwa do napędu rakiety, to bylibyśmy już na Marsie. To jest cholera dopiero. On już wydaje Dżilasa, już kroi Pasternaka.
Świetne, pełne werwy, literackiego nerwu i osobistych emocji ta cała korespondencja. Najsłabsza do wuja Aleksandra, byłego ministra przemysłu i twórcy kolejki na Kasprowy – bardziej rodzinno – wspomnieniowa, świetna do Anieli Mieczysławskiej i Turowicza. Wszystkie te Listy mają tylko jedną potężną wadę – jest ich zdecydowanie zbyt mało. Chciałoby się więcej.
Muszę chyba wrócić do Szkiców piórkiem… Panie Andrzeju! Cześć Twej pamięci!