Skala sześciogwiazdkowa:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma.
Eustachy Rylski Warunek ***** i pół
Zaskakująca lektura. Niektórzy krytycy (Krzysztof Masłoń) uważają tę książkę za arcydzieło. Czy to jest arcydzieło? Na pewno książka, która wyróżnia się na tle współczesnej prozy i porusza wiele czułych strun. Oryginalna. Jak łatwo zgadnąć po moich rankingach/ indeksach, mało czytam powieści. Ta jednak niesamowicie zapada w pamięć, ryje bruzdy i wykuwa skały wyobraźni, mimo że wydaje się na pierwszy rzut oka dość niewielka i tycząca (niby to) tematów odległych i oderwanych. To powieść historyczna, ale niech was nazwa nie zwiedzie. Kipi ona od emocji, psychologii i konfliktu. Wszystko jest w niej niby takie spokojne, soczyste, linearne, ale zaskakujące zwroty tej spokojnej akcji, uczucia targające bohaterami, opisane celnie i expressis verbis zaskakują co kilka stron. Są na wskroś współczesne, a może i bardziej. Wspaniały jest język tej powieści, lakoniczny a bogaty, w trzech słowach łapiący obraz rzeczy. To jest po prostu smaczne. Mlask! Nasycone polską kulturą i tradycjami literackimi na wskroś. To jest coś takiego, jakby zsyntetyzować tę literaturę z wielkim talentem, a przy tym doprawić życiem i żywymi emocjami, skrócić jej archaiczny styl. Wreszcie w połowie czytania Warunku wykrzyknąłem do siebie odkrywczo – toż to jest Gombrowicz! Tylko bez wariactwa i udziwnień, ale z wieloma nawiązaniami do oryginału, aluzjami, celnością spostrzeżeń, zrozumieniem bohaterów, acz przy tym bezceremonialnością ich opisów.
Główną osią jest u Rylskiego konflikt a i mimowolny przyjacielski związek dwóch oficerów armii Bonapartego, wracających w klęsce spod Moskwy. Ale ich wracanie nie jest tak banalne, jak powrót całej reszty armii – mają wiele na sumieniu i są charakterami wywiedzionymi z innych środowisk, ideałów, o innym temperamencie, innym bagażem napakowani. Inaczej podchodzący do życia. Choć niespodziewanie wspólne cechy można w nich spostrzec. O czym jest ta książka? Jest bardzo bogata w znaczenia. Ja odczytuję ją jako zmaganie się z losem i z własną formą człowieczą, gombrowiczowską formą, ale wiele innych odczytań jest możliwych. Sprawdźcie sami. Warto!
Krzysztof Kłopotowski Geniusz Żydów na polski rozum****
Jesteście może antysemitami? Nie? Znany krytyk filmowy Krzysztof Kłopotowski, bystry i analityczny umysł, także nie jest. Waży na chłodno wszystkie argumenty przewag, wad, win i zalet tradycji kulturowych, które w dyskursie powszechnym są przyjmowane zwykle straszliwie emocjonalnie i z wrzaskami. Przewaga ludzi pochodzenia żydowskiego w dziedzinach naukowych (olbrzymia – 23% noblistów, 20% profesorów najważniejszych uniwersytetów), biznesu i giełdy (25% z pięćdziesiątki najbogatszych ludzi świata), technologii internetowych. Jak to jest możliwe, skoro Żydzi stanowią zaledwie niecałe 2% globalnej populacji? Kłopotowski, przede wszystkim na bazie socjologicznych i kulturoznawczych książek żydowskich autorów, wyjaśnia to historią, religią, tradycją i kodem kulturowym. Przy okazji (acz z żalem) nie mając zbyt dużo litości dla polskiego i chrześcijańskiego kodu kulturowego.
Nie lubimy pamiętać, lub nie wiemy, jak wiele im [Żydom] zawdzięczamy. To krótka lista: równość wobec prawa boskiego i ludzkiego, świętość życia, godność osoby ludzkiej, sumienie indywidualne, odpowiedzialność społeczną, miłość jako podstawę sprawiedliwości i nade wszystko, jak obejmować rozumem nieznane, czego skutkiem był monoteizm (…) Zawdzięczamy im też ideę postępu.
Jest to książka ciekawa, a przy tym odważna, w duchu żydowskiej „chutzpach”, która nie boi się stawiać odważnych, niepoprawnych politycznie i niewygodnych tez, których wcześniej nie stawiano. Autor opisuje po kolei istotę i sposób działania lobbingu żydowskiego w USA, awans cywilizacyjny, jaki na Bliskim Wschodzie zapewnił Izrael (Palestyńczycy pod okupacją izraelską żyją materialnie wielokrotnie lepiej niż pod własnymi rządami), idee i przesłanie, jakim kieruje się New York Times, a w ślad za nim Gazeta Wyborcza (czym Kłopotowski naraził się oczywiście jej redaktorom), analizuje historię powstania i rozwoju Hollywood (przy czym, nieco przesadnie, dosiada swego ulubionego konika – analizy filmów), opisuje dokładnie sposób i ducha wychowania w tradycyjnych i nowoczesnych żydowskich rodzinach, niezwykłe korelacje pomiędzy współczesnym prawem, nauką i biznesem a ideową formacją żydowskich dzieci. Nie omija tematów polsko-żydowskich obopólnych win, a także zaangażowania (wykorzenionych) Żydów w tworzenie bolszewizmu.
Kłopotowski, wieloletni mieszkaniec USA w pewnym sensie oderwał się od standardowego podejścia, z jakim traktowani są Żydzi w Polsce, to oderwanie bardzo sprzyja analizie i dociekaniom. A jak są traktowani Żydzi w Polsce? Tak: https://www.youtube.com/watch?reload=9&v=PV7B_xfOn3k&feature=share
Kłopotowski wielokrotnie nawołuje do naśladowania kodu kulturowego judaizmu, czerpania wzorców i łapania idei. Zwłaszcza do kultu wiedzy, stawianego na równi lub nawet przed przed religią. Idei poddawania w wątpliwość wszelkich dogmatów i tradycji, idei dyskutowania. Bo stąd się bierze postęp cywilizacyjny, w którego awangardzie stoi naród wybrany. Bardzo ciekawe są tezy powtarzane za socjologami i historykami żydowskimi, że kultura judaistyczna rozwijała się najprężniej wyłącznie jako diaspora, w reakcji z innymi kulturami, często jej wrogimi. Drugie ciekawe, choć w sumie oczywiste stwierdzenie, to to, że Żydzi znaleźli swój eden w USA, wcale nie w Izraelu. Nie tylko oni zresztą.
To, co można zarzucić tej książce, to niejaką patchworkowość, stworzona była na bazie artykułów, jakie Kłopotowski publikował wcześniej, a końcowa część jest opisem osobistych zmagań autora z kwestią polsko-żydowskich stosunków i zmagań z krytykami. Powoduje to niepotrzebne powtórzenia niektórych myśli autora i pewną niespójnosć. Niemniej – warto. Książka pełna fermentu i analizy, których w Polsce, moim zdaniem, brakuje. Antysemici, filosemici, obojętni, Polacy, Żydzi i inni – do lektury i dyskusji!
Małgorzata Musierowicz Ciotka Zgryzotka*** i pół
Co, nie wolno?! Nawet Czesław Miłosz czytał i chwalił, to i mnie wolno. Skoro przeczytało się wszystkie dwadzieścia jeden pozycji Jeżycjady, to czemu nie dwudziestą drugą. Małgorzata Musierowicz w dobrej formie, dostajemy sympatyczną, leciutko ironiczną opowiastkę o dojrzewaniu do uczuć i rodzinnych relacjach, z paroma śmiesznymi acz jakże celnymi złotymi myślami. Dobrze określeni bohaterowie i bardzo dobre, lepsze niż w poprzednich książkach, rysunki autorki. Cykl Jeżycjady jednak nabył w trakcie lat pewnych wad wrodzonych – z jednej strony wygładził się zanadto, poważne konflikty omijają głównych bohaterów z daleka, mało w nich takiej Poważnej Zadry Ze Światem, która dawała jakość Idzie Sierpniowej, Kwiatowi Kalafiora, Brulionowi Bebe B. czy Noelce (dla nieznawców: sztandarowe książki Musierowicz), a przy tym dodawała uniwersalizmu, bo tyczyła rzeczy ważnych dla każdego młodzieńca. Albo tego, który kiedyś był młodzieńcem.
Z innej strony – cykl Musierowicz cierpi dokładnie na to samo, na co cierpi film Avengers – Bitwa nieskończoności – (LINK do mojej recenzji) – natłok bohaterów z poprzednich części, których losy Należałoby Koniecznie poprowadzić dalej. Ten mus powoduje w kilku miejscach skrótowość narracji. Niemniej – poziom jest. Dobry opis postaci – jest. Pokrzepienie serc – jest. Podprogowe i nienachalne przekazanie solidnych wartości – jest. Czekam na następną książkę.
David Vann Legenda o samobójstwie***** (dla wrażliwszych ****)
Ze skrajności w skrajność czytelniczą. Od słodkiej Musierowicz, do gorzkiego Vanna. Dobrze napisana, soczysta, realistyczna. Ale dołująca. Nawet wstrząsająca. Relacje syna i ojca, pełne zaszłości, niewypowiedzianych uczuć, egoizmu, niezrozumienia, w zderzeniu z dziką przyrodą Alaski. Czytając Legendę o samobójstwie, co chwila przychodził mi na myśl Jack London, którego pamiętam z dzieciństwa, a też i Hemingway. Pięknie napisane. Klimat i wyrazistość Vanna nawiązują wprost do tradycji amerykańskiej literatury obyczajowej, wpasowują się w nią jak dobrze dobrany element. Ale to książka nielekka i nieprzygodowa (choć także).
O czym ona jest? Dla mnie przede wszystkim o odpowiedzialności dzieci za rodziców, rodziców za dzieci. A ponieważ temat w ujęciu Davida Vanna rani mnie niczym naostrzona brzytwa i kłuje w najczulsze pokłady niepokojów, to przyznam, po przeczytaniu dręczył mnie kac nastrojowy. Zwróciłem też uwagę na zupełną odmienność realiów po tamtej stronie Atlantyku. To jest inny świat, mimo że kultura z europejską wspólna. Dostępność i powszechność broni, polowanie na zwierzęta, pokonywanie dzikiej przyrody stanowi tam archetyp znacznie silniejszy niż u nas.
Jan Błoński Biedni Polacy patrzą na getto (część pierwsza książki -esej wiodący i esej o Kossak-Szczuckiej ******, część druga, krytycznoliteracka *** i pół)
Książka zbiera eseje Błońskiego dotyczące stosunków polsko-żydowskich i literatury o judaistycznych korzeniach kulturowych, na czele z najbardziej znanym – tytułowym. Każdy powinien ten ostatni przeczytać. Filosemici, antysemici, Żydzi, Polacy i inni. Błoński występuje z oceną Holokaustu i jego dziania się na okupowanych polskich ziemiach z pozycji fundamentalistycznie moralnych. A cóż jest istotniejszego, niż stawianie sobie pytań moralnych? Wszyscy powinni się nad nimi czasem zastanowić. Niestety, gdyby tylko moralność rządziła światem, byłby on zapewne lepszym miejscem – jest to jednocześnie i podsumowanie i zarzut do tekstu Błońskiego. Gdybyż moralność kierowała światem! Gdybyż wszystkie narody kierowały się tylko jej wytycznymi! Niestety, świat uczy nas co chwila, że nie tylko o moralność w nim chodzi. Według tych doświadczeń można by podważać esej Błońskiego, jako wyraz pewnej naiwności i idealizmu. Ale czy jest sens zarzucać moralności, że nie przystaje do świata?
Teksty Błońskiego, także ten o Kossak-Szczuckiej i jej okupacyjnej odezwie do chrześcijan w obronie Żydów, dają do myślenia i zastanawiania się. Końcowe rozdziały książki, dotyczą literatury polsko-żydowskiej i analizy jej kulturowych i tożsamościowych sensów. Wydają się być nieco na doczepkę do części pierwszej.
Bartek Dobroch Artur Hajzer. Droga Słonia****
Czy z licznych książek autobiograficznych i biograficznych da się stworzyć spójny obraz człowieka, wyświetlić go niczym hologram, obejrzeć i ocenić? I czy każdego człowieka? Zastanawiam się nad tym. Dobroch napisał pracowicie potężny życiorys znanego wspinacza himalaisty, twórcy i szefa dawnego „Alpinusa”, potem szefa Polskiego Programu Himalaizmu Zimowego. Opowiada o jego drodze, stosunku do życia i jego przemianach, z młodego harcerza w zapalonego wspinacza i w rzutkiego biznesmena Ale czegoś mi w tej biografii brakuje. Może za dużo w niej faktów, a za mało ocen? Hajzer jawi się jako człowiek o wielu twarzach, świetny i lubiany organizator, ale i apodyktyczny kierownik wypraw, bezpośredni weredyk nieowijający niczego w bawełnę, czasem niezbyt dyplomatyczny, ale ujmujący. Czasami niecierpliwy i niegrzeczny, czasami wykazujący się wielką empatią. Brat łata i swój chłop, ale i niedoszły magister kulturoznawstwa i najwyższej klasy znawca historii himalaizmu. Uparty jak osioł i twardy w dążeniu do celów, ale i w głębi ducha wrażliwiec. Dowodzi też tego między wierszami jego autobiografia Atak rozpaczy, wcześniej opisywana w moich rankingach książkowych. Poprzez pryzmat Drogi Słonia wyraźniej i dobitniej jawi się hajzerowa młodzieńcza „himalajska utrata dziewictwa moralnego”, kiedy to uczy się on od starszych i sławnych kolegów, jak należy się rozpychać łokciami i przechodzić do porządku dziennego nad śmiercią towarzyszy z wypraw. Tylko że ci starsi i sławni maskują te decyzje hipokryzją, a Hajzer pisze o nich otwarcie i zastanawia się nad własną moralną kondycją.
Taki jest ten himalaizm i inny nie będzie. Jest w nim fascynująca magia, psychologia, ryzyko, walka. Inna niż na nizinach. Choć czy na pewno inna? Bartek Dobroch być może za mało przycisnął swoich rozmówców, za mało przytoczył ich komentarzy, choć przecież książka miała błogosławieństwo i Izabeli Hajzer (żony), i Janusza Majera (wspólnika i następcy w PHZ), a autor rozmawia i z Kingą Baranowską, i z Adamem Bieleckim, i z Martyną Wojciechowską (wirtualna przyjaźń z nią to zaskakujące mnie kuriozum w biografii Artura Hajzera), z Krzysztofem Wielickim i z Aleksandrem Lwowem, z Walentym Nendzą, Piotrem Pustelnikiem i Ryszardem Wareckim. Z przyjaciółmi, wspólnikami biznesowymi i krytykami. Mimo tego obraz bohatera pozostaje dziwnie mglisty, nieuchwytny. Może taki był Artur Hajzer?
Zastanowienie budzi też pewna, zupełnie niedzisiejsza nieprzewidywalność wspinaczki wysokogórskiej. Wielkie pieniądze, staranna organizacja, kilogramy sprzętu, sponsorzy, przygotowania, sportowy wyczyn. Ale góra „nie puszcza”. I w gruncie rzeczy całość zawsze spoczywa na barkach pojedynczego człowieka. Na jego wytrzymałości, uporze, przewidywaniu, umiejętności skupienia. I na jego błędach. W gruncie rzeczy jest w tym nadal, pomimo komercji i reklamy, pierwotne mierzenie się człowieka ze światem. Dlatego będę zawsze kibicował Programowi Polskiego Himalaizmu Zimowego imienia Artura Hajzera.
Marek Raczkowski Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki ****
Zwierzenia człowieka, który zanadto lubi sobie folgować. Szczere dość i w tym jej siła i świeżość. Dowcipne i przewrotne. Lubię poczytać sobie opinie osób, z którymi nie zgadzam się poglądowo. Z Raczkowskim nie zgadzam się w wielu rzeczach fundamentalnie, ale pozostaję pod jego urokiem. To enfant terrible, który pozoruje samoświadomość, ale między wierszami wyłazi po cichu ego. Nie przeszkadza mu to rysować genialne wprost komentarze do rzeczywistości. Mimo samozadowolenia rysownika (choć poszarpanego kompleksami) stwierdzam po przeczytaniu wywiadu, że zbytnie folgowanie sobie – nie sprzyja. Folgować paniom, nie sobie, ma rada.
Marek Raczkowski Książka, którą napisałem, żeby mieć na odwyk ***
No jednak granica kabotyństwa zostaje tu kilka razy przekroczona. Dywagować dyletancko też potrafię i oceniać pochopnie bez znajomości rzeczy. To fajne jest, przyjemne, tylko niekoniecznie dobrze świadczy o człowieku. Nie potrafię tylko rysować tak celnych i bezczelnych rysunków jak Raczkowski, a ponieważ książka jest ich pełna, ratuje to banalny dość dyskurs wywodów na tematy religii, aborcji i Jana Pawła II. Tytuł całkiem dobrze oddaje treść. Rysunki za to – genialne.
Dwadzieścia lat nowej Polski w reportażach, według Mariusza Szczygła *****
Ja bardzo Szanownych Państwa przepraszam, ale ja wielbię reportaż, no i co ja na to poradzę. Mariusz Szczygieł wybrał z dwudziestolecia swój creme de la creme, który jest żywy i mocny. Gdzie jesteśmy? Dokąd zdążamy? Ile zapłacimy za błędy? Dlaczego jesteśmy swoiści? Skąd to wszystko?
Egzystencjalne pytania. Enigmatyczne odpowiedzi. Jak to w życiu. Trochę ta książka jest mementem lat 90., „najtisów”, jak mawiają młodziaki. W prawie każdym z tych reportaży krzyczy między wierszami: „Jak tu godnie żyć, kiedy na chleb nie starcza?!”. Widać, jaki był to wielki problem i jak mocno jednak był politycznie pomijany, zaklaskiwany. Trochę też jednak ten zbiór wywołuje nostalgii za dzikością, świeżością, przebojowością pierwszych lat wolności, kiedy można było dużo więcej i ludzie robili dużo więcej. Także głupich rzeczy.
Jest tu dużo tematów trudnych. Aborcja, homoseksualizm i adopcja dzieci, stosunki polsko-żydowskie w kontekście losów Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Przy okazji jednak nasuwa „Dwadzieścia lat nowej Polski” pytania o manipulację czytelnikiem. Większość reportaży pochodzi z „Gazety Wyborczej” i „Polityki”, autorzy zatem reprezentują poglądy raczej lewicowe. Katolicy są w tych tekstach traktowani jako osobne plemię, w większości założone z hipokrytów, a osobom mającym inne podejście do świata w podtekście przypisywane są na ogół intencje niecne. Wieczny podział. Święty wieczny podział.
Olga Tokarczuk Księgi Jakubowe ****
Czytaliście? Nie?! No jak to?! Główna nagroda Nike 2015 i co kogoś światłego pytam – to nie czytał. Albo nie do końca. „To wymaga dużo skupienia”, „nie da się tego przeczytać jednym tchem”. A może to jest zła książka po prostu? Hm? Mnie się wydaje, że dość dobra, ale z wadami. Pierwszą wadą jest pewna jej emocjonalna bladość, pomimo różnych dramatycznych wydarzeń, które są w niej opisane. Jest to sprawozdanie monotonne, a bohaterowie są w nim – mróweczkami. Skojarzenia biegną zaraz do „Stu lat samotności”, gdzie piąty z kolei José Arcadio Buendía robi mniej więcej to samo, co jego poprzednicy, tyle że u Márqueza był w tych opowieściach przedziwny ogień, którego u Tokarczuk brakuje.
Dostajemy całą dofabularyzowaną historię żydowskiej sekty, stworzonej w XVII wieku w Polsce, gigantyczną wręcz panoramę społeczną, od Polski po południe Europy i Smyrnę, ze wszystkimi pośrednimi miejscami, ludźmi, stosunkami i sytuacjami. Od biedoty żydowskiej, przez pańskie i sułtańskie stoły, aż po cesarzową Marię Teresę. Olga Tokarczuk pisała tę książkę podobno aż dziewięć lat. Można uwierzyć.
Szerokość zakrojonego tła sprawia, że znikają bohaterowie. Ich emocje są zaledwie chwilą, czytelnik nie jest w stanie wniknąć w nie, patrzy niczym sam Pan Bóg z góry na ten licznie mrowiący się lud (autorka podkreśla tę perspektywę poprzez stworzenie postaci patrzącej na wszystko z niebytu Jenty). Wielki zakres powieści nie daje też wielu punktów oparcia do syntetyzowania jej przesłania. To powieść o wszystkim, a zatem trochę i o niczym. Tak jakby czytać historię wojny stuletniej. Nawet ciekawe, ale czy nam ona coś mówi konkretnego o życiu? Może tylko tyle, że wszyscy w końcu przeminiemy, duzi i mali. U Tokarczuk na głównym planie jest duchowość i jej poszukiwanie, ale przez kontekst sekciarski – czujemy z góry jej fałsz. Zatem książka o iluzji duchowości? O szukaniu fałszu? O wierze nic nie wartej?
Czy to są tematy, które jeszcze obchodzą szanowną publiczność? Sądząc z opinii powyżej cytowanych – tak jak zeszłoroczny śnieg. Czuć olbrzymią pracę, jaka została przy „Księgach jakubowych” wykonana. Ale książka wydaje mi się jednak dziełem z połową duszy zaledwie.
Tekst i rysunek – Marcin „Fabrykant” Andrzejewski