Nie oglądaliście od dawna żadnego genialnego albumu fotograficznego? Pędźcie koniecznie do kin na Zimną wojnę! Redaktor Naczelny pisał już o filmie Pawlikowskiego. Wszyscy już wcześniej pisali, a ja poszedłem do kina jako ostatni, przeczytawszy uprzednio wszystkie recenzje i wywiady, żeby móc udawać, że zjadłem wszystkie rozumy.
Poszedłem, i zachwyciłem się. Ale nie jako widz kinowy. Przede wszystkim jako miłośnik fotografii (rzekomy). Zimna wojna nie jest filmem jednoznacznie porywającym, jednoznacznie świetnym. Ale pod jednym względem daje satysfakcję na najwyższym poziomie – pod względem zdjęć. Właśnie zdjęć, w dosłownym znaczeniu (ale o tym za chwilę).
Oś fabularną wszyscy znają, Tomasz Kot i Joanna Kulig patrzą na nas od miesięcy z plakatów i gazet, nie będzie spoilerem, gdy powie się, że to historia miłosna (nie)dobranej pary, która żyć bez siebie nie może, a ze sobą także nie, na tle powojennej Europy. Prosta historia w sumie, widziana już wiele razy w innych okolicznościach przyrody. Aktorstwo bardzo dobre, ale de facto – niewymagające doprawdy wielkiego kunsztu. Czymże jest zagranie w Zimnej wojnie wrażliwego, zakochanego mężczyzny wobec wcześniejszego opus magnum Tomasza Kota, w którym wcielił się on właściwie jeden do jednego w profesora Religę, zmieniając swój fizys i sposób bycia? Tutaj zwykła rola, zwykła miłość, znane emocje. Dobrze zagrane, ale na pomnik się nie nadają.
Tylko że wszystko to opowiedziane jest w sposób niezwykły. Jeśli miałbym wymieniać atuty Zimnej wojny, to na pierwszym miejscu postawiłbym oryginalność. Wyróżnia się on z tła wręcz krzycząco. Fabuła jest właściwie niemal na drugim planie, w fabule Pawlikowski postawił na lakoniczność, takich skrótów i cięć to jeszcze w polskim (polskim?) kinie nie było. Tam właściwie prawie nie ma dialogów. Gdyby było ich więcej, na pewno by to temu filmowi nie zaszkodziło, ale ich przycięcie do minimum daje wrażenie odmienności od przegadanej masy.
Zimna wojna jest jednak dziełem przede wszystkim zmysłowym. Sensualnym na maksa. Tyle muzyki ludowej, traktowanej całkowicie serio, bez przymrużania oka i bez cudzysłowów, nie widziałem nigdy w żadnym filmie fabularnym. To niejako powrót do korzeni, do których nikt inny do tej pory nie wracał.
Ale jednak zdjęcia. Na pierwszym planie zdjęcia. Pamiętam, gdy pierwszy raz przeglądałem dostany w prezencie album Sebastiao Salgado Workers, z genialnymi kadrami tego fotografa-społecznika. Opad szczęki i chłonięcie. Pożeranie oczami. To samo spotkało mnie niespodziewanie na Zimnej wojnie. Nie na całej, co prawda, ale kaskada czarno-białych, wysmakowanych kadrów spada od wstępu jak fala. Gdy teraz zamknę oczy, mam je nadal przed sobą – zrujnowany kościół, Citroën HY w środku zimowej pustki, twarze tancerzy oraz góralskie kierpce i parzenice w szaleńczym pędzie, takie same (tylko w kolorze) zrobiłem ostatniej zimy w Bukowinie – LINK. Wszystko to bliskie, sensualne, jakby moje.
Myślę, że celowym zamiarem reżysera i operatora było osłabienie tej malowniczości w późniejszych, zagranicznych etapach fabuły, kiedy bohaterowie muszą zmagać się z emigracją. Malowniczość wraca na chwilę w nocnej wycieczce po Sekwanie (genialny w swej prostocie pomysł, jak pokazać dzisiaj Paryż z lat 50. – wystarczy obniżyć się do lustra rzeki i spojrzeć w górę), gdy kochankowie przeżywają chwile szczęścia. Tę malowniczość pierwotną, polską, znajdziemy dopiero w epilogu.
Światło. Te wszystkie wnętrza oświetlone wręcz z niezwykłą starannością, wysmakowane każde tło (NRD!), każde kontr-światło, wydobywające faktury z ciemności i detale. Orgia po prostu. Orgia wizualna. Sceny z Zimnej wojny jawią się jak pojedyncze nieruchome kadry. Maksymalnie lakoniczny montaż fabuły, ostre cięcia kawałkujące narrację dają ten efekt. Wydaje się, jakby to były pojedyncze zdjęcia z albumu. Tym lepiej zapadają w pamięć.
Piotrowi Groblińskiemu wydał się ten film zbyt matematyczny – LINK, mnie się on wydaje na maksa zmysłowy, obrazowy, dźwiękowy, z fabułą skompresowaną aż do granic pretekstu. Fakt, że ciężko zaangażować się w narrację, kiedy podana jest ona niemal jak flashbacki ze wspomnień, niemniej intencje, charakter i motywacje bohaterów można złapać w lot, są dobrze podane. Nie można się w nich co prawda rozsmakować, ale za to można się rozsmakować w zdjęciach, w muzyce…
Last but not least – jako automobilista także zaznałem na Zimnej wojnie niemałej satysfakcji. Dość powiedzieć, że był to pierwszy polski film traktujący o przeszłości, w którym anturaż samochodowy nie zgrzytnął w żadnym miejscu, a czasem aż zdarzyło się westchnąć po cichu – skąd oni wytrzasnęli tak idealnie dobrane pojazdy?
Brawa za to dopracowanie. Dopracowania nam trzeba w filmach! I oryginalności! I bezpretensjonalności! I ludowości, korzeni też w tej branży mocno brakuje (rzuca się w oczy za to pogoń za blichtrem i udawaniem). Wszystkie te atuty ma Zimna wojna.
Teraz już przeczytaliście ostatnią, najbardziej spóźnioną recenzję tego filmu, zatem możecie z czystym sumieniem wybrać się do kina. Otwierajcie szeroko oczy!
Foto: materiały prasowe filmu